Sułkowski: Precz z frajerokracją!

1 tydzień temu

Zapewne większość czytelników kojarzy amerykański film komediowy klasy B z lat 80-tych ubiegłego wieku o wymownym tytule „Zemsta frajerów” (ang. Revenge of the nerds). Polskie tłumaczenie nie oddaje dokładnie o jaką grupę społeczną chodzi, bowiem angielski „nerd” to ktoś, kto jest ponadprzeciętnie inteligentny, uwielbia zdobywać wiedzę, przewyższa swoich rówieśników pod względem merytorycznym ale jednocześnie odbija się to negatywnie na jego relacjach towarzyskich – jest wycofany, nie ma powodzenia u płci przeciwnej dlatego chętnie oddaje się rozrywkom odpowiednim nerdom, czyli np. gry, komiksy czy inne aktywności niewymagające interakcji bądź umożliwiające ją w obrębie innych „nerdów”. Tytułowy frajer oddaje więc tylko te negatywne elementy powyższego opisu, ale na potrzeby niniejszego tekstu to pomieszanie znaczeniowe będzie całkiem przydatne. Mamy bowiem w Polsce, zwłaszcza w pokoleniach X i Y, pewien obraz ucznia godnego naśladowania, będącego wzorem dla innych. Często mawia się o takich „prymus”. Jest to ktoś, kto ma dobre oceny, szkoła angażuje go w liczne konkursy i podobnie jak w filmach obwoźnym mistrzem Kung-Fu jest pan Miyagi, tak prymus jest obwoźnym mistrzem we wszelkich możliwych aktywnościach mogących przynieść zarówno uczniowi jak i szkole pewne korzyści. Niestety najczęściej takowy prymus to nie jest jednostka odpowiadająca w zakresie cech pozytywnych definicji „nerda”. Gdyby być bardziej precyzyjnym, to chyba najlepszym pojęciem obrazującym sylwetkę takiego ucznia to po prostu kujon. Ktoś, kto potrafi nauczyć się na pamięć pewnych formułek, powtarza je pod klucz i dzięki temu osiąga cele edukacyjne stawiane przez system. Czyli całkowite przeciwieństwo zdolnego erudyty – ideału stawianego przez myśl klasyczną.

I właśnie w tym miejscu zauważyć należy istotny problem, który stanowi istotę tytułowej frajerokracji, którą można nazwać też kujonokracją. Taki uczeń jest modelowym produktem współczesnego polskiego systemu edukacji oraz akceptacji tegoż systemu przez społeczeństwo. Zawsze bowiem posłusznie wykonuje polecenia nauczycieli, aby nie narazić swojej średniej ocen, toteż nigdy nie wykazuje się refleksją i myśleniem krytycznym. Pokornie klepie to, co wykuł na blachę, uważnie zerkając czy potok wypowiadanych słów spotyka się z mimiczną akceptacją tego, od którego zależy jednostkowy sukces w postaci pozytywnej oceny – nauczyciela. Tenże oczywiście będzie usatysfakcjonowany pokorą swojego pupilka, wiernością w recytowaniu podstawy programowej oraz byciem tym, który już samym skinieniem głowy da znak, iż uczeń doskonale wykonał swoją pracę i tym samym może być wzorem dla innych. Taki uczeń to skarb na wielu poziomach – idealne dopasowanie do wymagań systemu pozwala na chwalenie się konkretnym przypadkiem zarówno na zebraniach, dniach otwartych jak i właśnie wychodząc ze szkoły by ją reprezentować. To wszystko rzecz jasna dzieje się przy społecznym poklasku – któż nie chciałby mieć w rodzinie prymusa, który jest punktem odniesienia dla rodzeństwa, kuzynostwa i reszty dzieci w rodzinie i wśród znajomych? Ciocia na imieninach może długo opowiadać o pociesze, która w poniedziałek pięknie wyrecytowała wiersz na konkursie, w środę stawała w szranki w konkursie matematycznym a w piątek oddała pracę na konkurs plastyczny. Można pomyśleć, iż oto mamy do czynienia z istnym człowiekiem renesansu, polihistorem pokroju Leibniza! Niestety polski system edukacji publicznej jest zbudowany w sposób taki, iż odróżnienie naprawdę zdolnego i perspektywicznego ucznia od klepacza wyćwiczonych zbitek słownych jest bardzo trudne na podstawie samych ocen oraz peanów ze strony ciała nauczycielskiego. Co więcej – sylwetka kujona jest spełnieniem oczekiwań nie tylko systemu edukacji oraz dużej części społeczeństwa rozkochanego w bezwartościowych wskaźnikach ale i części rynku pracy, który chętnie wchłania ludzi bezrefleksyjnie oddanych linii korporacji czy mniejszej firmy. Kujon to przecież doskonały pracownik pokornie stosujący się do choćby najgłupszych pomysłów przedsiębiorstwa, bo uznaje je za element konieczny sprawnego i dobrego funkcjonowania. Został wytresowany w klepaniu formułek w systemie edukacji, spotkała go za to nagroda od społeczeństwa (rodziny i jej otoczenia), więc powiela wzorzec w życiu dorosłym robiąc to najczęściej z pozytywnym skutkiem, bo dla szefa taki prymus to właśnie ten, którego można postawić innym pracownikom za przykład. Produkt takiego sposobu myślenia nie zadaje więc pytań o sensowność tego, co robi – jest do tego niezdolny a choćby jeżeli w pewnych przypadkach jest zdolny, to nie wykracza poza swoją sferę komfortu, więc nie kontestuje tego, co pozwoliło mu na odniesienie sukcesu.

Można zadać jednak pytanie, dlaczego opisuję to zjawisko i skąd w ogóle refleksja na ten temat? Otóż lata po zakończeniu edukacji w polskim systemie, a w życiu dorosłym mając szczęście niewielkiej styczności zarówno z kujonami jak i środowiskami wspierającymi takie postawy, znów doświadczyłem tego zjawiska. Obejrzałem bowiem kilka materiałów jednego z kandydatów na prezydenta – doktora ekonomii Artura Bartoszewicza. Jest to modelowy produkt frajerokracji – naszego chorego systemu edukacji na każdym szczeblu oraz klakierującemu temu społeczeństwu, któremu wystarcza właśnie klepanie formułek, by uznać kogoś za erudytę oraz umiejętność jedzenia sztućcami, by uznać kogoś za kulturalnego. Człowiek z tytułem naukowym, pretendujący do stanowiska prezydenta kraju bezrefleksyjnie powtarza wykute zbitki, rzuci co jakiś czas fachowym symbolem z dokumentacji, której nikt myślący nie wkuwa na pamięć i okraszając to autoerotyzmem godnym bodaj największego znanego mi egocentryka – Waldemara Łysiaka kupuje poklask części społeczeństwa. Pan doktor mentalnie przez cały czas jest chwalonym przez wychowawcę na zebraniu Arturkiem z podstawówki, tyle iż w tej chwili piastując pewne stanowisko, sam próbuje wcielać się w rolę arbitra pouczającego jak należy myśleć. I muszę powiedzieć, iż efekt jest komiczny! Koncepcja proponowanej przez p. Bartoszewicza demokracji bezpośredniej jako modelu sprawowania władzy w ręku prezydenta jest przecież kompletnym nonsensem, bowiem kłóci się ona właśnie z istotą władzy, czyli decyzyjnością oraz odpowiedzialnością. Pan doktor bez trudu dostrzegłby ten wyraźny konflikt, gdyby nie był wiernym dzieckiem frajerokracji, z której odniósł przecież pewne osobiste korzyści, jeżeli chodzi o status społeczny i wykonywany zawód. Pomyślał więc, iż skoro bezrefleksyjne powtarzanie formułek wystarczało by zostać przewodniczącym klasy oraz obronić doktorat, to wystarczy to również w wyborach prezydenckich. Nie został przecież p. Bartoszewicz uzbrojony w odpowiedni aparat warsztatowy umożliwiający mu adekwatną ewaluację swoich kompetencji twardych oraz miękkich. Z tego powodu nie widzi on problemu, iż startując na prezydenta państwa jest nonsensem proponować koncepcję sprowadzającą się do bycia organizatorem referendów. Jak słusznie zauważył Grzegorz Braun – do tego wystarczy w dzisiejszych czasach aplikacja na telefonie i nie potrzebujemy do tego prezydenta. Niestety żadne argumenty nie trafiają do Pana doktora, bo trafić nie mogą – ani one same ani konfrontacja z nimi nie zostały ujęte w celach edukacyjnych i modelu systemu. Nie można więc mieć pretensji do wołu, iż nie jest wierzchowcem. Stąd też p. Bartoszewicz nie jest w stanie ocenić własnych pomysłów i skonfrontować ich choćby z prawidłowym logicznie rozumowaniem. Dość zabawnym przykładem tego jest jego postulat, by w razie wygranej w wyborach prezydenckich do swojego zespołu brać ludzi najlepszych, ale z wyłączeniem polityków. To populistyczne hasło jest wypowiadane przezeń pewnie dlatego, iż rzuciwszy u cioci na imieninach frazes o odsunięciu od koryta brzydkich polityków uzyskał poklask. I to mu wystarczyło, bo frajerokracja zasadza się na przytakiwaniu i klaskaniu bez myślenia. Ale czy p. Bartoszewicz zastanowił się czy przypadkiem nie jest tak, iż polska rzeczywistość jest skonstruowana w taki sposób, iż zachowując ogromną niechęć do klasy politycznej możemy z całą pewnością powiedzieć, iż nie ma w tej grupie ludzi bardzo dobrych albo choćby najlepszych w pewnych dziedzinach? Czy połączenie ich kompetencji z doświadczeniem w polityce nie powoduje, iż właśnie w takim a nie innym systemie stanowią lepsze zaplecze doradcze niż fachowcy mające kompetencje i doświadczenie tylko rynkowe? Toteż czy eliminowanie niektórych dla samej zasady „precz z politykami” nie przyniesie negatywnych skutków dla składu ciała doradczego a co za tym idzie dla Polski?

Takich pytań nie postawił sobie dr Bartoszewicz. Podejrzewam jednak, iż nie tylko dlatego, iż nie potrafił. Dodatkowo raczej nie miał na to czasu – był zbyt zajęty kolejnymi westchnieniami nad samym sobą i swoją niekwestionowaną we własnym mniemaniu wybitnością. Lata trwania i to z sukcesami we frajerokracji powodują, iż traci się kontakt z rzeczywistością i uznaje kształt tego, w czym się tkwi za punkt odniesienia, do którego należy dążyć. Owe sukcesy zaś bardzo często podsuwają pokusę, by czuć się lepszym niż jest się faktycznie, w efekcie czego popada się w nieznośny, choć momentami komiczny w odbiorze egocentryzm. Kujon będący produktem frajerokracji jest więc modelowym przykładem intelektualistów czasów marnych widzących siebie na szczycie drabiny społecznej. Ku naszemu utrapieniu i rozbawieniu.

Marcin Sułkowski

Idź do oryginalnego materiału