Od kilku miesięcy trwa wzmożona dyskusja na temat katechezy w szkołach, co jest efektem dorwania się do władzy liberałów i lewicy. Próbuje się, co raczej już przesądzone, z sukcesem, ograniczyć wymiar zajęć oraz wkomponować je w plan zajęć tak, by sprzyjało to wypisywaniu się uczniów z tych lekcji. Jest oczywiste, iż podobnie jak mając do wyboru cukierki lub warzywa, dzieci mają tendencję do wybierania tego pierwszego, wbrew ich zdrowiu, podobny mechanizm działał będzie w przypadku katechezy, która umieszczona na pierwszej lub ostatniej godzinie lekcyjnej, sprzyja wypisaniu się z przedmiotu, by móc godzinę dłużej pospać lub być w domu. Ta prymitywna manipulacja jest widoczna na pierwszy rzut oka dla większości, toteż przechodzi się nad tego typu zabiegami do porządku dziennego. Oczywiście niesłusznie, bo mamy tu do czynienia z oswojeniem się ze złem i jego minimalizowaniem w imię „niech każdy wybierze to, co uważa za słuszne, bo przecież nie będziemy zmuszali do katechezy!”. Na kanwie tejże liberalnej mechaniki, już dawno dobrnęliśmy do punktu, jak się zdaje, z małymi szansami na odwrót – galopujące wymieranie, fala rozwodów, czyli rozbitych rodzin oraz akceptacja wszechobecnej patologii w warstwie intelektualnej czy estetycznej, prowadzą nas niechybnie do cywilizacyjnego upadku. Bagatelizujemy ten fakt jako społeczeństwo, bo większość nie zdaje sobie sprawy, iż rzeczywistość nie znosi próżni – już od dawna nie u naszych bram, ale w samym środku naszych państw mamy tych, którzy wykorzystają naszą słabość i dobiją resztki tego, co zostało z niegdyś pięknej Europy.
Nie w tym jednak rzecz, na co wskazuje przecież tytuł. Środowiska przeciwne katechezie w szkołach regularnie postulują, aby wprowadzić zamiast niej etykę. Jako iż etyka jest działem filozofii, który to kierunek studiowałem, ponadto miałem okazję prowadzić zajęcia z etyki w szkole średniej, jestem w stanie ocenić zarówno program proponowany przez ministerstwo, jak i motywy, jakie przyświecają rządzącym, by ten przedmiot znalazł się w szkołach na tym poziomie i w takim kształcie. Podstawową kwestią jest to, iż już na gruncie samej nazwy przedmiotu mamy sprytne wykorzystanie niewiedzy społeczeństwa odnośnie do tego, czego mają się uczyć dzieci. Zdawać by się przecież mogło, iż skoro jest to etyka, to dzieci i młodzież będą uczone pewnych postaw, które umożliwią im odróżnianie dobra od zła. Pamiętam zresztą, iż zaczynając pracę w szkole, zostałem zaczepiony przez polonistkę, która narzekając na młodzież powiedziała: „może Panu uda się nauczyć ich przyzwoitości”. Niestety, jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach. Bo oto program zajęć ułożony jest w taki sposób, iż można mówić raczej o historii etyki z dodatkiem wybranych dylematów moralnych, których rozwiązanie proponowane przez program jest jako żywo zaczerpnięte z konkretnego modelu ideologicznego, czyli z liberalizmu. Nie jest więc ten przedmiot formowaniem człowieka. Proponowane przez Ministerstwo podręczniki pozwalały na przedstawienie różnych systemów etycznych, znanych z historii – począwszy od etyki cnót Arystotelesa, przez stoicyzm, epikureizm aż do kantyzmu, konsekwencjalizmu czy utylitaryzmu. Mamy tam głównie deskrypcję, bez stanowczych i rzetelnych, bo umocowanych w szerokim kontekście filozoficznym, ocen zalet i wad każdego z przedstawianych systemów.
Zdawać by się mogło, iż nie powinienem narzekać, bo mamy tutaj cały wachlarz systemów, w imię „dla każdego coś miłego”. Nic bardziej mylnego i zdaje sobie sprawę z tego każdy, kto rozumie istotę wychowania dzieci na każdym etapie ich rozwoju. Aby adekwatnie ukształtować dziecko, potrzebny jest mu kierunek oparty na jednej, określonej aksjologii. Siłą rzeczy, na początku dzieciństwa konieczny jest więc autorytet rodzica i stosunkowo łatwe do zrozumienia wyjaśnienia powinności, a wraz z wiekiem poziom złożoności racji powinien wzrastać. przez cały czas jednak, szczególnie w okresie dojrzewania, trudno od młodego człowieka oczekiwać, aby system etyczny znał szczegółowo „od podszewki”, czyli rozumiał, iż wynika on z założeń ontologicznych oraz rozumienia ludzkiej natury. System etyczny jest bowiem efektem tego, co dzieje się u jego podłoża – stąd właśnie mówimy o filozofii systemowej, czyli łączącej ontologię, epistemologię, etykę i estetykę w jeden system, w którym to wszystko ze sobą współgra, a w której ontologia nazywana filozofią pierwszą, wraz z ludzką naturą, stanowią fundament. Gdy dziecku lub młodzieńcowi w okresie dojrzewania przedstawiamy, zgodnie z programem Ministerstwa, całą gamę systemów, bez całej podbudowy, bowiem nie pozwala na to ani czas ani poziom intelektualnego i emocjonalnego rozwoju człowieka na tym etapie, to cóż tym samym robimy? Dokonujemy swoistego wdrukowania w umysł, iż skoro systemy etyczne są różne i można sobie wybrać ten, który komuś odpowiada, to wartości moralne wynikające z wybranego systemu nie mają charakteru obiektywnego – są płynne. Oto mamy aksjologiczny szwedzki stół, z którego zależnie od kontekstu, możemy wybrać to, co akurat nam odpowiada. Bo przecież w programie nauczania etyki nie uczy się dzieci adekwatnej ewaluacji systemów – jest to zabieg z jednej strony celowy, bo wymuszający wtłoczenie do umysłu człowieka utożsamienie tolerancji wszystkich działań z ich akceptacją, z drugiej zaś konieczny, bo jak już wspomniałem, dzieci nie mają narzędzi do adekwatnej ewaluacji. Po prawdzie to i większość nauczycieli etyki tych narzędzi nie posiada, bowiem są po szkołach podyplomowych. Wracając jednak do dzieci – są więc one zapoznane na przykład z tym, iż w obrębie utylitaryzmu w określonym modelu (bo jest ich kilka), to suma arbitralnie rozumianego szczęścia jest decydująca dla oceny czegoś jako dobre. Brzmi fantastycznie, szczególnie dla nastolatka, który wybierając grę online z kolegami zamiast nauki, może zawsze rodzicom powiedzieć: „przykro mi rodzice, ale suma szczęścia moja i kolegów przewyższa waszą sumę szczęścia wynikającą z mojej nauki”. W ministerialnych podręcznikach do etyki nie znajdzie się przecież zarzutu uderzającego w utylitaryzm: skoro suma szczęścia jest decydująca, to optymalną sytuacją jest np. zdradzenie małżonki w taki sposób, by ta się o tym nie dowiedziała. Szczęśliwe są bowiem w tym wypadku trzy osoby – zdradzający mąż, kochanka, która nie będzie wytargana przez żonę zdradzającego oraz sama małżonka, która żyje w przeświadczeniu o wierności męża. Dziecko bądź młodzieniec zostają więc z samym opisem, bez narzędzi do oceny proponowanego systemu wartości, za to z wrażeniem wynikającym z liberalnej mechaniki – skoro jest tych systemów tak dużo, to żaden nie jest prawdziwy i o charakterze obiektywnym (logiczne rozumowanie musi prowadzić do takich wniosków). Jedyna nauczka, jaka wynika z ministerialnego programu etyki jest taka, iż podstawą wszelkich podstaw jest tolerancja – bez względu na to, co drugi człowiek wybierze, mamy powinność tolerować ten wybór. Oczywiście nie istnieje w podręczniku wyjaśnienie, dlaczego tak jest – jedynym umocowaniem rzekomej cnoty liberalnej tolerancji jest to, iż każdy jest równy (tego pojęcia również się nie wyjaśnia) i idzie o to, by nie szkodzić drugiej osobie. Ta liberalna mantra o braku szkody, wynikającej zresztą ze zgody dwójki ludzi, prowadzi w konsekwencji do konieczności uznania, iż choćby tak obrzydliwa sytuacja jak umowa między ludożercą a masochistą, iż ten pierwszy zje drugiemu nogę, jest akceptowalna. Jest więc oczywiste, iż odpodmiotowe rozumienie szkody prowadzi do płynności norm, czyli w efekcie chaosu etycznego. Tego jednak na etyce w szkole podstawowej czy średniej się nie uczy. Przedmiot ten, w obecnym kształcie i na tym etapie rozwoju człowieka, jest więc niczym więcej niż liberalną indoktrynacją prowadzącą do zobojętnienia, na czym jak się zdaje, bardzo zależy rządzącym, przesiąkniętym mentalnością liberalną i chorobliwym sprzeciwem wobec nauczania Kościoła.
Marcin Sułkowski