Na prawicy wrze. Oto Jarosław Kaczyński, zwykle powściągliwy w rozdawaniu osobistych gwarancji, nagle wchodzi w rolę adwokata Mateusza Morawieckiego. Czyni to gwałtownie, niemal emocjonalnie, jakby wiedział, iż grunt pod byłym premierem osuwa się szybciej, niż ktokolwiek przypuszczał.
Pytanie brzmi: dlaczego właśnie teraz? Czy to gest autentycznej lojalności, czy raczej polityczny manewr wynikający z desperacji i świadomości, iż plan sukcesji – rzekome przejęcie sterów partii przez Morawieckiego – legł w gruzach?
Nie da się uciec od wrażenia, iż Kaczyński broni Morawieckiego nie po to, by wzmacniać swoją formację, ale by maskować jej słabość. W PiS od dawna narasta bowiem poczucie, iż były premier nie ma realnego zaplecza. Morawiecki był wprowadzony do partii jako „technokrata z zewnątrz”, człowiek banków i biznesu, który miał nadać obozowi PiS rys nowoczesności i kompetencji gospodarczych. Ale dziś tamta opowieść brzmi jak żart. Po ośmiu latach jego rządów finanse państwa zostały rozchwiane, inwestycje strategiczne nie wyszły poza fazę prezentacji slajdów, a jego „Polski Ład” przeszedł do historii jako przykład legislacyjnego chaosu.
Kaczyński doskonale zdaje sobie sprawę, iż Morawiecki nie zbudował żadnej realnej pozycji w strukturach partyjnych. Nie ma armii wiernych działaczy, nie ma własnego klubu politycznego, nie ma choćby charyzmy, która mogłaby pociągać wyborców. Był potrzebny jako fasada, „ładna twarz” do przedstawienia na Zachodzie, jako menedżer od brudnej roboty w czasach, gdy PiS chciał ukryć najbardziej radykalne oblicze. Ale dziś ta fasada już nie działa. Morawiecki stał się obciążeniem.
Dlaczego zatem prezes występuje w jego obronie? Tu można sięgnąć po najprostsze wytłumaczenie: Kaczyński panicznie boi się próżni. Wie, iż jeżeli Morawiecki zostanie definitywnie spisany na straty, pytanie o następcę wybrzmi ze zdwojoną siłą. A odpowiedzi mogą być dla Kaczyńskiego wyjątkowo niewygodne. Na prawicy bowiem wyrastają nowe środowiska, które nie oglądają się na wolę prezesa: twarda frakcja Ziobrystów, coraz śmielej mówiące środowisko Konfederacji, czy młodsze pokolenie działaczy PiS, którzy widzą, iż czas Kaczyńskiego i Morawieckiego po prostu minął.
Obrona byłego premiera może więc być ostatnią próbą zatrzymania procesu, którego sam Kaczyński nie kontroluje. Można odnieść wrażenie, iż prezes PiS broni nie tyle Morawieckiego, co własnej pozycji. jeżeli bowiem „sukcesja” nie wypali, a Morawiecki zostanie politycznie unicestwiony, okaże się, iż cała wizja przekazania pałeczki była fikcją. Wtedy pytanie brzmi: kto tak naprawdę przejmie władzę na prawicy? I czy Kaczyński w ogóle będzie miał na to wpływ?
Nie sposób nie zauważyć jeszcze jednej rzeczy. Publiczna obrona Morawieckiego przez Kaczyńskiego zaskakuje skalą emocji. To nie jest typowe dla prezesa, który zwykle działa chłodno, trzyma dystans i obudowuje swoje wypowiedzi politycznym pragmatyzmem. Tym razem jednak mamy do czynienia z czymś, co przypomina gest rozpaczy. Jakby Kaczyński chciał powiedzieć swoim ludziom: „Nie ruszajcie Morawieckiego, bo inaczej runie cała konstrukcja”. Tyle iż ta konstrukcja i tak już się sypie.
Morawiecki to polityk bez realnych wpływów, bez zaufania wśród partyjnych dołów i bez autorytetu w społeczeństwie. W obronie takiej postaci można stanąć tylko z jednego powodu – strachu przed tym, co będzie dalej. I to właśnie strach jest dziś najważniejszym motorem działań prezesa PiS.
Władza na prawicy przesuwa się gdzie indziej – w stronę bardziej radykalnych, młodszych i niekoniecznie lojalnych wobec Kaczyńskiego grup. Prezes, broniąc Morawieckiego, próbuje zatrzymać czas, ale zegar tyka nieubłaganie. Historia pokazuje, iż liderzy, którzy zaczynają występować w obronie słabych figur, sami zdradzają swoją słabość.
Dlatego dzisiejsza obrona Morawieckiego to nie manifest siły, ale dowód politycznego końca. Tak dla byłego premiera, jak i dla prezesa, który jeszcze niedawno wydawał się niezatapialny.