Sukces Verhofstadta

5 lat temu

Jest jedna niewątpliwie dobra wiadomość związana z ostatnimi eurowyborami: słaby rezultat odniosły ugrupowania antyunijne. U nas nie przekroczyły progu, we Francji czy Włoszech poszło im lepiej, ale tam też szału nie ma.

We Francji wprawdzie wygrali narodowcy, ale jeszcze kilka takich sukcesów, a poniosą sumaryczną klęskę. Wzięli 23 mandaty z na 79 miejsc, tracąc 1. Taki sukces, zgodzimy się chyba, bioder raczej nie urywa.

Dwa najsilniejsze ugrupowania prounijne, centroprawica (EPP) i centrolewica (PASD) wprawdzie już nie mają razem większości, więc nie wystarczy ich porozumienie, żeby przepchnąć ustawę.

Ale to tylko oznacza większą rolę (ALDE) i zielonych. jeżeli o mnie chodzi, to spoczko.

Przy całej rozpaczy, jaką budzi stan polskiej sceny politycznej zauważmy, iż mimo wszystko lepiej tak, niż odwrotnie. Nie chcielibyśmy, żeby w Polsce wybory wygrała opozycja, Razem przekroczyło próg… ale Unia stanęła na krawędzi rozpadu.

A przecież było takie zagrożenie. W Polsce tego nie śledziliśmy bardzo uważnie – przynajmniej mój bąbelek się nie interesował – ale Steve Bannon przecież objechał Europę ze swoją misją powtórzenia sukcesu Trumpa i Brexitu.

Na papierze jego plany wyglądały groźnie: w prawie każdym kraju Unii mieliśmy (mamy) jakąś silną, prawicową antyunijną partię. Gdyby stworzyły paneuropejską międzynarodówkę, mogliby na przykład stać się najsilniejszą grupą w parlamencie europejskim – a to byłby koniec Unii.

To się nie wydarzyło. PiS odrzucił ofertę współpracy (odnotujmy to jednak na plus). To nie była dla PiS łatwa decyzja, bo ich sytuacja w europarlamencie wygląda teraz słabo. W poprzedniej kadencji tworzyli grupę z torysami. Nie wiadomo co dalej.

Paradoksalnie, europosłowie SLD mają teraz większe szanse na załapanie się na jakieś wpływowe stanowisko, bo stoi za nimi potęga PASD.

To, iż w europarlamencie o wszystkim decydują liderzy największych ugrupowań, czasami przytaczane jest jako argument, iż w Unii nie ma demokracji. To nieprawda.

Deficyt demokracji w Unii rzeczywiście jest problemem, ale bierze się z czego innego. Unia ciągle nie może się stać federacją, nie może mieć własnej konstytucji – więc technicznie ciągle działa na podstawie umów między suwerennymi państwami.

Ogólnoeuropejskiego suwerena ciągle nie ma, bo eurosceptycy blokują takie inicjatywy. Wynikający z tego deficyt obracają zaś w argument przeciwko Unii.

Mam nadzieję, iż kiedyś dożyję Stanów Zjednoczonych Europy. W tej federacji prawdopodobnie jednak przez cały czas będzie rządzić konsensus dużych bloków.

Taki system, w którym co wybory – to nowy rząd, nazywano kiedyś systemem westminsterskim, bo 200 lat temu występował tylko w jednym kraju. Dziś nazywamy go parlamentarno-gabinetowym (w Polsce mamy jego wariant hybrydowy – bo dochodzą elementy systemu prezydenckiego).

Są jednak inne wariantów demokracji. W Szwajcarii mają system konwentowy, zwany też czasem dyrektoriatowym lub komitetowym. Te nazwy pochodzą z wielkiej rewolucji francuskiej, gdy go po raz pierwszy zastosowano.

W tym systemie rząd działa na zasadzie przypominającej sejmową komisję. Reprezentowane są w niej wszystkie duże partie – i jeżeli kiedyś doczekamy federacji, prawdopodobnie tak będzie formowany jej rząd (trochę już tak jest, ale Komisja Europejska nie jest rządem suwerennego państwa).

System konwentowy może irytować obywateli, bo nowe wybory nie oznaczają w nim zasadniczego zwrotu. Szwajcarią „od zawsze” rządzą te same partie i adekwatnie nie wiadomo, po co w ogóle głosować.

Westminsterski i prezydencki z kole generują sztuczne przełomy – głosy się rozkładają 51:49, i nagle budzimy się w innym kraju. To zwiększa role ugrupowań skrajnych, które próbują przyciągać centrum na swoje pozycje.

Z politologicznego punktu widzenia tym właśnie jesteśmy, drodzy blogobywalcy. Knujemy, jak by tu obóz Antypisu uczynić bardziej lewicowym, niż jest w rzeczywistości. Po drugiej stronie spektrum to samo Pisowi próbują zrobić narodowcy.

W systemie konwentowym my byśmy siedzieli na swoim marginesie, narodowcy na swoim, a rządziłby PO-PiS. Byłoby to może i frustrujące, ale czasem lepiej być sfrustrowanym jak Szwajcar niż wesołym jak Polak.

Tak naprawdę więc te wybory wygrali Juncker, Verhofstadt i Timmermans. No nie mówcie już, iż nie macie z tego choć odrobiny radochy?

Idź do oryginalnego materiału