STRZEŻMY SIĘ „SYNDROMU CHOJNIC”

1 tydzień temu

Jeśli zdarza się nam być, choćby i tak często, jak żadnemu innemu, narodem bohaterów czy największą na świecie potęgą ducha, to niestety nie oznacza to jeszcze, iż taką kondycję mamy zawsze.

W roku 1410 polska siła militarna, budowana w tym celu co najmniej od czasów Kazimierza Wielkiego, ruszyła do historycznej rozprawy z „krzyżacką zawieruchą”. Kilkadziesiąt lat mrówczej pracy świetnej polskiej dyplomacji, w dużej mierze formowanej w utworzonej już w roku 1364 Akademii Krakowskiej, skutecznie zniechęciła do wsparcia krzyżaków wielu europejskich rycerzy, na których w Malborku liczono, iż latem roku 1410 będą orężnymi „gośćmi zakonu”. Nasza dyplomacja zadanie wykonała i dzięki temu ku walnemu starciu z Polakami i Litwinami ciągnęła armia nieco mniejsza, niż na to liczył wielki mistrz i jego wojska. A polskie nie tylko składały się z ludzi bez reszty przepełnionych wolą zwycięstwa, ale też na ich czele stał jeden z najwspanialszych wodzów ówczesnej Europy. Przewidział on, iż w przeddzień walnej bitwy wojnę Polsce wypowie i na Kraków ruszy Zygmunt Luksemburski. Kreaturę tę Jagiełlo znał jednak świetnie i stąd wiedział, iż spodziewając się, iż wszyscy zbrojni Polacy będą na drugim końcu kraju, wyprawi się na Polskę beztrosko i bez przygotowania. A iż miernota ta była też tchórzem – przestraszy się dwóch zdeterminowanych polskich chorągwi, które ku przerażeniu śmiertelnie zaskoczonego Zygmunta – staną na jego drodze już prawie na południowej granicy królestwa. W efekcie zamiast wbić Polsce nóż w plecy – podły sojusznik krzyżaków, nie potrafiąc pojąć tego, co zobaczył, zwiał do domu na widok garstki polskich rycerzy, którzy sadzając na koniach także chłopskich przebierańców skutecznie udawali, iż jest ich dziesiątki razy więcej i iż za moment ruszą szarżą na armię Luksemburskiego. Tymczasem na pograniczu polsko – krzyżackim Jagiełło dokonał przez Wisłę przeprawy najszybszej od czasów Kserksesa. Pod Grunwaldem naprzeciw siebie stanęły dwie takie armie, jakich nie byłyby w stanie sformować żadne inne potęgi. Po kilku godzinach jedna z nich przestała istnieć. Zginęli niemal wszyscy komturowie i inni krzyżaccy dowódcy. Największa bitwa tamtych czasów skończyła się totalnym polskim zwycięstwem. Od tego momentu przez ćwierć tysiąclecia nikomu w Europie nie przyjdzie do głowy kwestionować, iż Polska jest jednym z najpierwszych mocarstw kontynentu.

W następnych dziesięcioleciach z relacjami polsko – krzyżackimi bywało różnie. Ilekroć ruszały na krzyżaków polskie wojska – czmychali do swych zamków, które próżno byłoby oblegać. Swą potęgę odbudować chcieli uciskiem fiskalnym, który rycerstwo (to „cywilne”) i mieszczaństwo państwa zakonnego skłoniło ku marzeniom o związku z Polską. Z nie krzyżackim, ale naszym państwem, w którym prawa i wolności wszyscy mieli większe a podatki były niższe. W roku 1454 przedstawiciele całej szlachty i wszystkich miast państwa zakonnego przybyli do Kazimierza Jagiellończyka pragnąc złożyć hołd i wraz ze swymi ziemiami wejść w skład państwa polskiego. Zadeklarowali też, iż jeżeli zajdzie potrzeba orężnego przegonienia krzyżaków, nie będą na to szczędzić ani swych własnych mieczy ani złota.

Jagiellończyk ofertę przyjął i latem 1454 ruszył z zamiarem przejęcia tego, co w jego ręce oddawano. Jego armia wyglądała jednak zupełnie inaczej od tej, którą jego ojciec czterdzieści cztery lata wcześniej pociągnął pod Grunwald. Mało kto w niej był doświadczonym rycerzem. Wielu zbroje po przodkach powyjmowało z lamusa a na głowy, zamiast hełmów, powkładała słomkowe kapelusze. Wielu marudziło, iż bardziej potrzebni są przy żniwach niż na wojennej wyprawie. W połowie drogi niedoświadczone, często pozbawione bojowego ducha i w części zniewieściałe wojsko stanęło, by wymusić na królu kolejne przywileje. Idąc niespiesznie w końcu zbliżyło się do Chojnic, gdzie po raz pierwszy zobaczyło wroga. Wojska krzyżackie były dwukrotnie mniejsze od polskich. A może choćby jeszcze mniej liczne. Były jednak świetnie wyposażone, doskonale wyszkolone, perfekcyjnie zorganizowane. A do tego miały naprawdę dobrych dowódców. Tymczasem nasz król, choć pod każdym innym względem naprawdę wybitny, wielkim wodzem nie był. Na wojowaniu znał się tak słabo, iż choćby po starciu oznaczającym szybką i sromotną polską klęskę nie dostrzegł w porę, iż jedyne, co powinien robić, to uciekać. I o mały włos a by zginął, gdyby nie jego przyboczni, którzy w porę dostrzegli grozę sytuacji. Jak wiemy – wojna trwała potem długie trzynaście lat aż wreszcie skończyła się wielkim polskim zwycięstwem i ograniczeniem ziem zakonnych do północno – wschodniego lenna Polski ze stolicą w Królewcu.

Historie takie, jak z Chojnicami, które wydarzyły się czterdzieści cztery lata po jakże triumfalnym Grunwaldzie, zdarzały się nie raz. Nasi przodkowie roznosili kilkakrotnie od nich większe rzesze Szwedów pod Kircholmem czy Trzcianą a parę dziesięcioleci później zbierali baty od Kozaków, Tatarów, Moskwy czy właśnie Szwedów dokonujących zniszczeń takich, po których na dobre Rzeczpospolita już się nie podniosła. Po triumfach pod Chocimiem, Wiedniem czy jeszcze Hodowem – Wojna Północna przewalała się już przez Polskę jak niszczycielski walec. Powodów takiego obrotu spraw było wiele, ale na pewno jednym z naczelnych był upadek ducha, woli stawiania oporu, mocy pragnienia własnej podmiotowości. Husarskie rody, z których przez wiele pokoleń rekrutowali się nieustraszeni arcymistrzowie służby ojczyźnie, zdolni gromić kilkakrotnie liczniejszych od siebie, w końcu się przerzedziły, w dużej części zanikły. Coraz większa część Polaków traciła wiarę w siebie, traciła zdolność obrony przed obcymi potęgami. A potęgi te coraz bardzie rosły w siłę. Kilkadziesiąt lat po dokonanym pod Wiedniem jednym z największych triumfów polskiego oręża – ościenne mocarstwa zaczęły się dzielić polską ziemią. Aż do wytarcia Polski z mapy Europy.

Boję się tej myśli, ale ona do mnie wraca. Od wielkich wydarzeń początku lat osiemdziesiątych mija teraz bowiem dokładnie tyle lat, ile minęło między Grunwaldem a Chojnicami. Czterdzieści pięć lat temu Polacy olśnili świat w samym środku totalitarnego giganta tworząc dziesięciomilionową Solidarność. Tę, która choćby po wojnie wypowiedzianej narodowi zdolna była stworzyć najpotężniejszy antykomunistyczny front w całych dziejach komunistycznego zniewolenia. Były to dokonania – kolosalne. Tak, ale minęło od nich – ponad czterdzieści lat. Najmłodsi z bohaterów tamtych zmagań mają dziś około sześćdziesięciu lat. Większość jest już sędziwa, albo – już nie żyje. Czy aby współcześni Polacy nie wyglądają dziś jak wojsko Kazimierza Jagiellończyka z roku 1454? Wojsko jakże inne od tego pełnego wiary w swe racje, w swe siły, w swoje zwycięstwo. Jakże inne od tego, które ojciec Jagiellończyka pociągnął pod Grunwald? Bo czyż podobni dziś jesteśmy do tych rzez ze spotkań z Janem Pawłem II, do tych swym masowym strajkiem rzucających wyzwanie sowieckiemu imperializmowi?

Kiedy wspomnieniami sięgam do lat osiemdziesiątych to zawsze jestem więcej, niż pewien, iż wtedy z ludzikami tak miernymi, jak Tusk czy Trzaskowski, ówcześni Polacy poradziliby sobie w jeden dzień. Mowy by też wtedy nie było o potulnym poddaniu się jakimś płynącym zza zachodniej granicy dyrektywom. To wynikałoby nie tylko z potęgi ducha, jaką mieliśmy w czasach pierwszej Solidarności i Jana Pawła II. Wynikałoby to też z tego, iż trzydzieści kilka lat po wojnie pełno jeszcze było wśród nas świetnie pamiętających i doskonale rozumiejących, czym były, czym są i czym przez cały czas będą Niemcy. Pełno było wśród nas świadomych, iż jeżeli czegoś ci zza zachodniej strony Odry od nas chcą, to na pewno nie tego, co dobrze służyć może nam.

Ocalenie Polski wymaga aktywności, męstwa, odporności na oszczerstwa emitowane dziś z większości polskojęzycznych gazet, z większości polskojęzycznych stacji radiowych i telewizyjnych, z większości polskojęzycznych portali internetowych. Skutkiem tych kłamstw wielka część Polaków nie wie, co naprawdę leży w ich żywotnym interesie. Profesor Andrzej Zybertowicz niedawno stwierdził, iż zarówno badania socjologiczne, jak i wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich wskazują na to, iż około trzydziestu procent współczesnych Polaków – „wypisało się z polskości”. Taka jest skala sukcesu zaprowadzonego w naszym kraju UBekistanu, szumnie zwanego Trzecią Rzeczpospolitą. Tak straszne spustoszenie zrobili tu likwidatorzy lekcji historii, kreatorzy pedagogiki wstydu, postkomunistyczni liderzy opinii wyposażeni w narzędzia do oduczania Polaków polskości. Jerzy Urban, jeden z najpierwszych ideowych patronów tego, co się w Polsce zaczęło dziać w roku 1989 ogłosił wtedy, iż jego celem najwyższym jest „ostateczne skur…nie narodu polskiego”. Przez długie lata cel ten realizował m.in. tygodnikiem o nakładzie przekraczającym pół miliona egzemplarzy. A był tylko jednym z wielu dysponujących mediami pracującymi tylko po to, by Polacy oduczyli się zdolności odróżniania g…na od twarogu. To stąd mamy w Polsce zjawiska, które w Polsce nikomu nigdy wcześniej się nie śniły. Ruchy społeczne, mody, postawy, media, organizacje dające się zdefiniować jednym słowem: zbydlęcenie. I tak da się nazwać stan, w którym jest dziś spora część Polaków.

Dzisiejsi Polacy bardzo się różnią od Polaków z lat osiemdziesiątych. I jeżeli tak jest – to czy współcześni Polacy potrafią dostrzec zagrożenia a przede wszystkim stawić im czoła, czy zdolni są im sprostać? Czy aby nie jest dziś właśnie tak, iż „kondycję grunwaldzką” mieliśmy tyle lat temu, ile nas dziś dzieli od czasów pierwszej Solidarności? I iż dziś bardziej jesteśmy podobni do obojętnych, słabych, zniewieściałych, którzy z rąk słabszych od nich – zebrali łomot pod Chojnicami?

Po Chojnicach przyszło jednak dość spore zmężnienie, kolejne bitwy były wygrane, w polskich rękach (nie za sprawą oręża, ale złota) znalazł się Malbork. Stąd też pocieszam się, iż może te umowne Chojnice to mieliśmy w jesiennych wyborach z roku 2023. Może ten współczesny „chojnicki łomot” mamy już za sobą. I iż znów potrafimy zwyciężać. Co dziś oznacza – wybierać na stanowisko prezydenta Polski tego, kto Polsce będzie służył. Przekonamy się o tym już 1 czerwca. Od tego wyboru zależy, czy Polska odbije się od dna czy przyspieszy w kierunku kolejnej narodowej katastrofy.

Artur Adamski

Idź do oryginalnego materiału