Strzał między oczy – płatkom śniegu! Skandynawowie przypominają sobie, co znaczy być mężczyzną?

2 tygodni temu

Chłopcom przed balem przebierańców w przedszkolu każe się zostawiać plastikowe rewolwery i szable. Od najmłodszych lat za ich wychowanie odpowiadają kobiety, które z natury skłonne są – i nic w tym dziwnego – rozwiązywać problemy po kobiecemu. Jako mężczyźni utraciliśmy rolę wiodącą i na każdym kroku mówi się nam, iż to, jacy my z natury jesteśmy, musi być ukrócone w myśl nowych zasad pedagogicznych. Efektami są wycofanie, frustracja, depresja, wypalenie zawodowe i wszystkie inne choroby dzisiejszego społeczeństwa. Ale co mają do tego Skandynawowie? Zapraszam do lektury…

Jeszcze stosunkowo niedawno chłopcy skakali po drzewach, gonili po osiedlu, a gdy doszło do konfliktu, którego nie rozwiążą słowa, gromadzili się w kółku i załatwiali sprawy honorowo. Ich wrodzona energia znajdowała ujście. Zaś dorośli, odpowiedzialni za ich wychowanie, wiedzieli, iż muszą balansować pomiędzy mądrością a siłą, by utrzymać ich w ryzach, ale nie zdławić w nich tej energii, która ma być przecież ich największą bronią w dorosłym życiu.

Potem do głosu doszedł naiwny, a w konsekwencji szkodliwy, trend pedagogiczny, w myśl którego przemoc jest zła, a wszystkie problemy należy rozwiązywać „nowoczesnymi”, niekonfrontacyjnymi metodami. To podejście jest obciążone fundamentalną wadą: ignoruje niezmienne prawidła ludzkiej natury, de facto próbując stworzyć „nowego człowieka”. I, co gorsza, ten człowiek na naszych oczach powstaje i mnoży się w zastraszającym tempie.

Gdy wyrugowaliśmy kontrolowaną konfrontację, widzimy jak zdolność do rozmowy osób o odmiennych poglądach zanika. Umieszcza nas to pomiędzy dwiema skrajnościami: zamiataniem problemów pod dywan z jednej i prowadzącą donikąd emocjonalną pyskówką z drugiej.

Jednym z fałszywych dogmatów tego, co roboczo nazywam nową pedagogiką, jest zakaz… krzyczenia. Aby przekonać się o skutkach, wystarczy wejść podczas przerwy na szkolny korytarz, gdzie poziom decybeli przyprawia o zawrót głowy, ale żaden z nauczycieli nie może po prostu huknąć na tę hordę rozwydrzonych bachorów, ponieważ… takie mamy „standardy”. Czyli dzieci przyzwyczajają się, iż wolno im wszystko, zaś dorosłym – nie wolno reagować. Wszelki porządek, wszelkie zasady – są w takim układzie czystą abstrakcją. Gdzie nie ma konsekwencji, tam wszystko staje się płynne.

Wyrasta w ten sposób pokolenie targane dziwną sprzecznością: z jednej strony bezkarne i w związku z tym roszczeniowe, ale z drugiej miękkie i niezdolne do walki i przetrwania, jak te przysłowiowe już „płatki śniegu”. Jest to pokolenie, które prędzej zasłoni się aparatem państwowym niż weźmie sprawy w swoje ręce – smutny owoc post-peerelowskiego etatyzmu na naszym gruncie.

Gdzieniegdzie powstają jednak wyrwy w tym obrazie rzeczywistości. Dwóm takim wyrwom poświęcam ten tekst. Chodzi o filmy, które powstały na zimnej Północy, gdzie wydaje się, iż przerobienie społeczeństwa i interwencjonizm państwa przekroczyły już masę krytyczną. A jednak – właśnie tam odzywa się głos rozsądku… Wybrzmiewa on w filmach Jeźdźcy sprawiedliwości i Na rauszu.

Skandynawowie odzyskują pamięć?

Oba filmy powstały w Danii i traktują o tym samym – o kryzysie męstwa – z tym, iż z różnych perspektyw. Jeźdźcy sprawiedliwości (Retfærdighedens ryttere z 2020 roku, z Madsem Mikkelsenem) to film godny uwagi nie tyle ze względów estetycznych (odrzuca nieznośny, duszny i momentami obrzydliwy naturalizm), co ze względu na postawiony problem. Wszystko zaczyna się od katastrofy kolejowej, w której ginie żona (nieobecnego mężczyzny) Markusa, który wraca z misji wojskowej. Przychodzi do niego dwóch niedoszłych wynalazców, którzy twierdzą, iż cała sprawa była spiskiem i iż oni – przy użyciu swojego nowatorskiego systemu – są gotowi go wyjaśnić. Policja ich nie słucha, zdesperowany po śmierci żony Markus – owszem.

I tak zaczyna się ich samozwańcza pogoń za organizacją przestępczą, która jest tak naprawdę swoistą odyseją konfrontującą ich z własnymi brakami. Markus (przywódca grupy, ten od rozwiązań siłowych) doświadcza bólu swej dotychczasowej mentalnej nieobecności w życiu dwóch najbliższych mu kobiet (żony i córki), reszta „ekipy” zaczyna oswajać się z myślą, iż z przestępcami można się rozprawiać, iż można się przed nimi bronić i iż naturalne jest wzięcie w tym celu broni do ręki. Film wielowymiarowy, ciężki w swoim naturalizmie, ale ostatecznie balansujący się w kierunku budującej puenty.

Jeszcze bardziej wymowny, bo nieodwołujący się do tak oczywistego motywu (walki ze złem) jest film Na rauszu (Druk, również z 2020 roku i z tym samym aktorem w roli głównej). Tu motywem przewodnim nie jest już przemoc, ale alkohol – niegdyś część naszej kultury, a dziś rzecz niesłusznie demonizowana z powodu odejścia od zdrowych zasad moralnych, dla których latarnią jest cnota (czyli sprawność duchowa pozwalająca zachować miarę i czynić dobro w sposób nawykowy).

Na rauszu to doskonała i na swój sposób piękna opowieść o tym, iż świat zwariował, a my żyjemy w zbiorowym domu wariatów, pod strażą kalwińskich rygorystów (jak dobrze wiedzą to Skandynawowie!). Alkohol okazuje się lekarstwem, ponieważ wyzwala prawdę i dążenie do cnoty, wydźwiga na powierzchnię wszystkie brudy, które wcześniej były skrzętnie zamiatane pod dywan. Jak to się dzieje? Otóż, grupka kolegów, nauczycieli z małomiasteczkowej szkoły, postanawia zweryfikować w praktyce hipotezę przypisaną przez bohaterów norweskiemu psychiatrze Finnowi Skårderudowi, który miał twierdzić, iż człowiek posiada wrodzony niedobór pół promila alkoholu i powinien go uzupełniać, żeby dobrze funkcjonować.

Nagle okazuje się, iż niegdyś charyzmatyczny historyk z syndromem wypalenia zawodowego odzyskuje dawną werwę, ale jednocześnie wychodzi na jaw jego kryzys małżeński, który stanowił dotychczas tajemnicę poliszynela. Podobne zmiany zachodzą w życiu innych bohaterów. Następnie akcja rozwija się już nieco mniej szablonowo, ale tego nie będę zdradzał. W każdym razie film Na rauszu przypomina, iż bieganie po pijaku w porcie i radosny taniec satysfakcji to rzecz całkowicie normalna, a wręcz lecznicza… ale – uwaga – w okolicznościach, w których żyjemy. W świecie, w który wmówiono nam, iż wszystko, co zawsze było normalne, teraz jest nienormalne. W normalnym świecie takie zachowanie nie byłoby większości z nas potrzebne… I tu powstaje pytanie: Czy Finn Skårderud (taki, jakiego widzą go bohaterowie) jest wariatem czy może jedynym trzeźwym w domu wariatów? Jedno jest pewne: mógł on dojść do takich a nie innych wniosków, ponieważ wszystkie inne wskaźniki naszej poczytalności są poniżej normy, albo nikt choćby nie bierze ich pod uwagę!

Nie chcąc zdradzać więcej fabuły filmu, podzielę się ogólnymi wnioskami, odnoszącymi się zresztą do obu wspomnianych produkcji.

Człowiek ze stali czy płatek śniegu?

Możemy do końca życia – za przeproszeniem – żreć psychotropy, ale o ile nie zaczniemy żyć w zgodzie z własną naturą, to będzie to tylko sposób na przetrwanie. Mężczyzna potrzebuje adrenaliny. Potrzebuje walki. Konfrontacji. Potrzebuje rządzić. Ponosić trudy i czuć na sobie odpowiedzialność. Potrzebuje się ubrudzić, zmęczyć, zakrwawić. Wtedy jest sobą. A o ile nie jest, to zaczyna być nieobecny, zamknięty, wycofany.

Zwyczajne czynności, takie jak picie alkoholu, palenie tytoniu, strzelanie do zwierząt, walka z innymi mężczyznami (w tym spieranie się o idee), zostają zepchnięte na margines życia społecznego. A na głównej karcie tego życia panują normy, do których prawdziwy mężczyzna nigdy nie będzie w stanie się dostosować. Chore normy, wedle których wszystkie problemy (w dużej mierze tworzone przez tę chorą sytuację) mają być rozwiązywane na sposób kobiecy – zagłaskiwaniem, gadaniem, tłumaczeniem.

Mężczyzna działa inaczej. Na mocy autorytetu, a gdy autorytet nie wystarczy – przy użyciu siły. Zapleczem społecznym mężczyzny nie jest oczytanie w teoriach psychologicznych i pedagogicznych, ale znajomość zdrowych zasad, dyscyplina i doświadczenie w walce ze złem. W walce budzi się i wyczula jego sumienie. W walce mężczyzna wyrasta z naiwności. W walce przestaje być chłopcem.

Wytworem chorego świata, w którym żyjemy, jest duży chłopiec, do którego wciąż zgłasza się pretensje, iż jest niedojrzały. Ale nie daje mu się dojrzeć po męsku – wymaga się, iż dojrzeje po kobiecemu. Bez konfrontacji, bez potu i krwi, bez bólu porażki, bez strachu i stresu, jakich wymaga przekraczanie strefy komfortu.

Jeźdźcy sprawiedliwości i Na rauszu krzyczą widzowi w twarz: Pozwólmy chłopcom być chłopcami, pozwólmy dziewczynkom być dziewczynkami, pozwólmy mężczyznom być mężczyznami i pozwólmy kobietom być kobietami! Koniec z zamętem, jaki wywołało sztuczne i nikomu niepotrzebne do szczęścia zacieranie naturalnych granic pomiędzy mężczyzną i kobietą.

Świat chce utrzymywać nas w stanie permanentnej niedojrzałości. Nikogo już nie dziwi widok trzydziestoletniego mężczyzny, ubranego jak nastolatek, niemającego żony i dzieci, grającego w gierki na komórce w drodze powrotnej z pracy. Ale gdyby ten sam mężczyzna użył siły w imię porządku i sprawiedliwości, to zaraz spoczęłyby na nim zdziwione czy wręcz potępiające spojrzenia.

Ukoronowaniem tego procesu infantylizacji jest sukcesywnie zacieśniający się system totalnej kontroli w sprawach obyczajowych. Władza limituje i ogranicza dostęp do alkoholu, racząc nas propagandą na temat rzekomego zwalczania alkoholizmu. To samo dotyczy innych dziedzin. Mamy jeździć i parkować tak jak postanowi zza biurka wszechwładny urzędnik, a nie tak jak sami to ustalamy w lokalnej społeczności. Et caetera, et caetera

Nie dziw, iż tak wychowany i zaszczuty mężczyzna ostatecznie wierzy w to, iż jest „stworzony” do nudnego życia pozbawionego wyzwań i konfrontacji, a monopol na przemoc ma dzierżyć państwo. Nie dziw, iż siada przy biurku i gapi się w ścianę. Nie dziw, iż popada w depresję i dochodzi do wniosku – wbrew pewnej humorystycznej przedwojennej piosence – iż już choćby upić się nie warto…

Oby powstawało jak najwięcej filmów takich jak Jeźdźcy sprawiedliwości i Na rauszu. Są one bowiem bodźcem do pobudki i przypomnienia sobie, iż nie jesteśmy tym, czym wmawia się nam, iż jesteśmy. Że istnieje w naszych duszach porządek ustanowiony od zarania i żadna teoria pedagogiczna i żaden gwałt etatystycznej władzy nigdy do końca tego porządku nie zniweczą. On jest w nas, on domaga się uzewnętrznienia, on – domaga się wolności.

Filip Obara

Dekonstrukcja po katolicku: Człowiek, który chciał „tylko dojść do domu” jako archetyp raju utraconego

8 filarów wolności [PO TYM POZNASZ, ŻE NIE JESTEŚ NIEWOLNIKIEM!]

Idź do oryginalnego materiału