Prawo i Sprawiedliwość po raz kolejny sięga po dobrze znany repertuar – marsze, hasła i wizje zagrożenia z zewnątrz. Tym razem na celowniku znalazł się „pakt migracyjny” i umowa Mercosur. Mariusz Błaszczak, niczym partyjny herold, wzywa Polaków do „obrony suwerenności”. W rzeczywistości jednak jego retoryka kilka ma wspólnego z faktami, a bardzo wiele – z politycznym straszeniem.
W sobotę, 11 października, w Warszawie odbędzie się organizowany przez Prawo i Sprawiedliwość marsz „sprzeciwu wobec nielegalnej migracji i umowie Mercosur”. Politycy partii, w tym Mariusz Błaszczak, apelują o liczny udział w wydarzeniu, przedstawiając je jako „obronę polskiej suwerenności”. W rzeczywistości to kolejny akt politycznego spektaklu, w którym strach przed migracją staje się narzędziem mobilizacji elektoratu.
Były minister obrony narodowej, a w tej chwili szef klubu PiS, przekonywał: „Bardzo dziękuję wszystkim tym, którzy podpisali się pod wnioskiem o obywatelskie referendum ws. odrzucenia paktu migracyjnego. (…) Będziemy podpisy zbierać również jutro, na manifestacji, która o godzinie 14 rozpocznie się na Placu Zamkowym w Warszawie”.
Wypowiedź ta nie jest przypadkowa. Retoryka „referendum w obronie Polski” ma przywrócić PiS dawne pole emocjonalnej dominacji – mobilizację wokół zagrożenia zewnętrznego, w tym przypadku – migracyjnego. Problem w tym, iż ani tzw. pakt migracyjny, ani umowa Mercosur nie mają nic wspólnego z narzucaniem Polsce obowiązku przyjmowania nielegalnych migrantów. To ustalenia dotyczące zasad współpracy i solidarności w ramach Unii, nie przymusowych kwot.
Mariusz Błaszczak ostrzega jednak przed „nieuchronną katastrofą”. „Możemy założyć taki oto bieg wydarzeń, iż choćby w przyszłym roku (…) być może na jeden rok będziemy wyłączeni z obowiązywania tego paktu. (…) Ale jeżeli nie postawimy tamy temu zagrożeniu, to po dwóch latach okaże się, iż musimy do Polski przyjmować tych, którzy napłynęli nielegalnie do Europy, zaproszeni np. przez kanclerz Angelę Merkel” – powiedział poseł.
To klasyczny przykład grania na lękach społecznych. Odwołania do Angeli Merkel i „nielegalnych migrantów” mają budzić wspomnienie kryzysu z 2015 roku – momentu, gdy PiS po raz pierwszy skutecznie zbudował polityczny kapitał na retoryce zagrożenia zewnętrznego. Błaszczak, jeden z najwierniejszych wykonawców strategii Jarosława Kaczyńskiego, kontynuuje tę linię: powtarza znane slogany, mimo iż nie odpowiadają one współczesnym realiom.
Wypowiedzi Błaszczaka wpisują się w szerszy schemat – zamiast merytorycznej dyskusji o polityce migracyjnej UE, mamy apokaliptyczne wizje „zalewu obcych” i „dyktatu Brukseli”. Nie ma ani słowa o tym, iż Polska sama korzysta z unijnych programów relokacji uchodźców z Ukrainy, ani iż pakt migracyjny ma służyć właśnie uporządkowaniu procedur i zapobieganiu nielegalnym przekroczeniom granic.
PiS próbuje też powiązać migrację z zupełnie innym tematem – umową Mercosur, porozumieniem handlowym między UE a krajami Ameryki Południowej. Dla większości uczestników marszu będzie to pojęcie zupełnie abstrakcyjne, ale w retoryce partii oba zjawiska mają wspólny mianownik: są „zagrożeniem z zagranicy”, które należy „powstrzymać w imię polskiego interesu”. W praktyce chodzi jednak nie o debatę nad umową, ale o kolejne mobilizowanie elektoratu wokół prostych emocji.
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż Mariusz Błaszczak – polityk, który w resorcie obrony wsławił się raczej komunikacyjnymi porażkami niż realnymi osiągnięciami – dziś odgrywa rolę partyjnego trębacza, a nie stratega. Jego wezwania do „stawiania tamy zagrożeniu” mają w sobie więcej propagandowej egzaltacji niż politycznej treści.
Tymczasem w dobie rosnących napięć międzynarodowych i dramatów na granicy polsko-białoruskiej Polska potrzebuje poważnej rozmowy o migracji – o polityce azylowej, humanitarnej i bezpieczeństwie. Marsze strachu i groźne hasła nie zastąpią rzetelnej debaty ani racjonalnych decyzji.
W stylu dobrze znanym z wcześniejszych kampanii, PiS znów buduje przekaz na zasadzie „albo my, albo chaos”. Jak zawsze, w tej narracji nie ma miejsca na niuanse, na liczby, ani na fakty. Są tylko emocje – a wśród nich najskuteczniejszy z punktu widzenia politycznego: strach.
Błaszczak mówi: „Nie możemy się na to godzić, potrzebny jest nam argument w postaci referendum”.
Ale tak naprawdę nie chodzi o żadne referendum. Chodzi o kolejny etap politycznej mobilizacji – o stworzenie wrażenia oblężonej twierdzy, w której tylko PiS potrafi „obronić Polskę”.
To stara strategia i, jak pokazuje historia, coraz mniej skuteczna. Bo ile razy można straszyć tym samym duchem z Brukseli?