Sto dni samozachwytu. Karol Nawrocki i prezydentura w trybie autopromocji

3 godzin temu
Zdjęcie: Nawrocki


Pierwsze 100 dni prezydentury Karola Nawrockiego to przede wszystkim imponujący pokaz jednego talentu: umiejętności opowiadania o sobie w sposób, który kilka ma wspólnego z rzeczywistością, a bardzo wiele z politycznym pijarem. Wywiad, jaki przeprowadził z nim Karol Gac dla „Do Rzeczy”, ukazuje prezydenta przekonanego o własnej skuteczności — choć trudno znaleźć realne dowody, iż jego działania przyniosły wymierne korzyści państwu.

Już na początku rozmowy Nawrocki stwierdza, iż „wykonuje swoją pracę najlepiej, jak potrafi, i się nie oszczędza”. Mocne słowa, ale wciąż bez pokrycia. Prezydent przedstawia listę ustawodawczych inicjatyw — o „tańszym prądzie”, „świadczeniach emerytalnych”, CPK czy portach — jako dowód realizacji „Planu 21”. Problem polega na tym, iż większość z tych projektów to ogólnikowe deklaracje, niekiedy sprzeczne ekonomicznie, a często będące jedynie kontynuacją wcześniejszych prac legislacyjnych. Trudno uznać je za spektakularne osiągnięcia, choć prezydent próbuje narzucić właśnie taką interpretację.

Zdaniem Nawrockiego pierwsze 100 dni to także imponujący rezultat „70 podpisanych ustaw”, z których część „złych” miał zawetować. Ale i tu widoczny jest pewien schemat: polityka rozumiana jako rachunkowość. Liczby mają tworzyć wrażenie efektywności, choć nie mówią nic o jakości prawa, jego skutkach społecznych ani o realnym wpływie prezydenta na proces legislacyjny. To PR w czystej postaci.

Nawrocki z dumą opowiada również o aktywności na arenie międzynarodowej. Wymienia „wizytę w Stanach Zjednoczonych” i udział w „Zgromadzeniu Ogólnym ONZ”. Chwali się, iż w Waszyngtonie padła deklaracja Donalda Trumpa o pozostawieniu amerykańskich żołnierzy w Polsce. Deklaracja ta — w oczywisty sposób polityczna i uzależniona od wewnętrznych realiów USA — zostaje przez prezydenta przedstawiona jako gwarancja bezpieczeństwa narodowego. To kolejny element, w którym komunikat jest ważniejszy od faktów.

W rozmowie dla „Do Rzeczy” Nawrocki przekonuje również, iż udało mu się „ożywić relacje gospodarcze” i „otworzyć szerzej drzwi” współpracy. Problem w tym, iż poza metaforami nie padają żadne konkrety. Te „otwarte drzwi” to raczej figura retoryczna niż opis realnego procesu, a próba „obudzenia Grupy Wyszehradzkiej” wydaje się raczej życzeniem niż analizą — zważywszy na coraz wyraźniejsze rozbieżności między Warszawą, Pragą, Bratysławą i Budapesztem.

Jeszcze bardziej znamienny jest wątek osobisty. Prezydent deklaruje, iż jego rodzina „zaadaptowała się bardzo dobrze i bardzo szybko”, a dzieci są „szczęśliwe”. To brzmi jak fragment broszury informacyjnej, a nie poważna refleksja głowy państwa. Gdy zaś rozmowa schodzi na kwestię prywatności, Nawrocki wyznaje, iż tęskni „za chwilą bycia wyłącznie z samym sobą” oraz za treningami, podczas których nikt go nie rozpoznawał. I tu pojawia się najważniejszy dysonans: prezydent opowiada o sobie jako o „zwykłym Polaku, który chciałby być wśród innych Polaków”, choć całe jego życie publiczne — od IPN po kampanię wyborczą — oparte było na głębokim zaangażowaniu w konfliktową, jednokierunkową politykę historyczną.

Wywiad z „Do Rzeczy” pokazuje więc prezydenta, który w pierwszych 100 dniach swojej kadencji stworzył przede wszystkim narrację o własnej aktywności. W tej opowieści Nawrocki jawi się jako polityk niestrudzenie pracujący, reformujący i modernizujący — ale im dokładniej analizować jego słowa, tym wyraźniej widać, iż mamy do czynienia nie z programem, ale z wizerunkiem.

Jeśli kolejne lata prezydentury mają wyglądać podobnie, Polacy mogą spodziewać się nie tyle realnych działań, ile niekończącej się komunikacyjnej kampanii sukcesu. W niej wszystko działa „bardzo dobrze”, „bardzo szybko” i „bardzo intensywnie” — choćby jeżeli rzeczywistość uporczywie pokazuje coś zupełnie innego.

Idź do oryginalnego materiału