Stanisław Michalkiewicz: Wątek męczeński w operze mydlanej
Z władzą radziecką nie będziesz się nudził – twierdził Aleksander Sołżenicyn. I rzeczywiście. Partia, to znaczy – Volksdeutsche Partei – i rząd zadbały o to, byśmy podczas świątecznej nirwany się nie nudzili, dopisując nowy rozdział opery mydlanej pod tytułem “Poszukiwanie Marcina Romanowskiego”. Jak wiadomo, Marcin Romanowski, któremu bodnarowcy z niezależnej prokuratury początkowo przedstawili bodajże 11 zarzutów, przedostał się na Węgry, gdzie od tamtejszego rządu otrzymał azyl polityczny, uzasadniony obawą, iż w naszym Tuskolandzie nie mógłby liczyć na uczciwy proces.
Ta obawa jest całkowicie uzasadniona nie tylko tym, iż z tak zwanych “rozliczeń” vaginet obywatela Tuska Donalda uczynił sobie jedyną rację istnienia.
Jeśli oczywiście nie liczyć skrobanek, których legalizacji nie może doczekać się Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula, co to w bezpowrotnie minionej młodości była molestowana przez swojego trenera – nie tylko tym, iż osobnik myślący, iż jest Prokuratorem Krajowym na razie nie trafił do wariatkowa, więc musi wykazać się przed swoimi mocodawcami, ale przede wszystkim dlatego, iż środowisko sędziowskie w Polsce jest zagenturyzowane zarówno przez bezpiekę wojskową, jak i “cywilną” ABW.
Ta prowadziła wszak operację “Temida”, mającą na celu werbunek konfidentów właśnie w środowisku niezawisłych sędziów, zdemoralizowane, prawdopodobnie również skorumpowane, a w dodatku – szalenie rozpolitykowane. W tych warunkach nie tylko pan Marcin Romanowski, ale w ogóle nikt nie może liczyć na uczciwy proces, o czym się przekonałem na własnej skórze. Toteż nic dziwnego, iż jak tylko okazało się, iż Węgry udzieliły panu Romanowskiemu azylu politycznego, niezależna prokuratura natychmiast przysoliła mu bodajże 11 kolejnych zarzutów. Jasne; jak już oskarżać, to oskarżać!
Ale najlepszym wyczynem było przeszukanie w lubelskim klasztorze OO Dominikanów. Policjanci w kominiarkach i z długą bronią wtargnęli do klasztoru, nad którym unosiły się policyjne drony 19 grudnia – kiedy już wiadomo było, iż pan Romanowski nie tylko przebywa na Węgrzech, ale również – iż tamtejszy rząd udzielił mu azylu. Tymczasem policjanci, na rozkaz niezależnej prokuratury, przed co najmniej dwie godziny “poszukiwali” pana Romanowskiego w tym klasztorze, fotografując przy okazji co się tylko dało.
Jak można wyjaśnić takie bęcwalstwo? Przypomina mi to moją historię z lat 70-tych, kiedy to Służba Bezpiezczeństwa, a ramach “sprawy operacyjnego rozpracowania” mnie, zorganizowała całodobową inwigilację. Jak się dowiedziałem potem z akt w IPN, zlecenie tej inwigilacji zostało wydane wcześniej, ale z kokrespondencji między poszczególnymi biurami komendy wojewódzkiej MO okazało się, iż bezpieczniacy – jak to w socjalizmie – nie mieli mocy przerobowych, żeby te wszystkie zamówienia na inwigilację w terminie zrealizować.
Po prostu brakowało tajniaków, więc w moim przypadku zamówienie wprawdzie zostało zrealizowane, ale z kilkumiesiecznym opóźnieniem. W przypadku przeszukania klasztoru mogło być podobnie. Słyszeliśmy przecież żale o brakach kadrowych w policji, więc może rzeczywiście zabrakło policjantów, zwłaszcza iż na przeszukanie męskiego klasztoru byle kogo – na przykład policjantek – przecież wysłać nie można. Najlepiej wysłać takich, co to z reakcyjnym klerem mieli do czynienia jeszcze za pierwszej komuny i nie jest łatwo ich zacukać.
Przykładem niech będzie aria Gnoma z opery “Cisi i gęgacze” Janusza Szpotańskiego, kiedy to Gnom na melodię “Godzinek” śpiewa: “A obraz cudowny, co wzburzyć miał lud, plandeką przykryję i skończy się cud!”
Oczywiście przewielebni Ojcowie Dominikanie natychmiast o incydencie poinformowali opinię publiczną, co niezależnej prokuraturze i Ministerstwu Spraw Wewnętrznych stworzyło okazję do rozmaitych deklaracji. Z tych deklaracji wynika, iż niezależna prokuratura miała otrzymać wiadomość, iż pan Romanowski “był widziany” w klasztorze kilka dni wcześniej i choćby wiadomo, w jakiej celi przebywał. Oczywiście nie ma najmniejszego powodu, by w te informacje wierzyć, bo niezależna prokuratura nie takie rzeczy potrafi zmyślać – o czym też przekonałem się na własnej skórze.
Oto pani prokuratura z Żoliborza, nie widząc mnie na oczy, ani nie przesłuchując, ani nie dysponując żadnymi moimi wyjaśnieniami – bo na policji odmówiłem składania wyjaśnień – z wielką pewnością siebie ustaliła, iż podając do wiadomości nazwisko mojej wierzycielki, działałem “w ramach z góry powziętego zamiaru”. To sformułowanie przepisał potem niezawisły sędzia w nakazowym wyroku karnym, a zostało przepisane przez niezawisłe sądy w dwóch instancjach – już w zwyczajnym postępowaniu.
Okazuje się, iż ruskie przysłowie; “co napisane piórem, tego nie wyrąbiesz toporem”, jest aktualne w naszym bantustanie również po transformacji ustrojowej. jeżeli jednak niezależna prokuratura napisała prawdę, to nieomylny to znak, iż w klasztorze OO Doiminikanów w Lublinie, albo w jego bezpośrednim otoczeniu jest jakiś konfident. Na taką możliwość wskazywałaby również publikacja pana red. Wojciecha Czuchnowskiego w organie Judenratu – iż pan Romanowski może ukrywać się w klasztorze.
Judenrat bowiem nie tylko ma własnych konfidentów, ale podejrzewam, iż również zblatowani funkcjonariusze ABW, mogą za opłatą albo przekazywać prawdziwe informacje operacyjne, albo dostarczać różne konfabulacje na obstalunek, które potem Judenrat podaje jako tzw. “fakty prasowe”. W ten sposób pan red. Michnik realizuje leninowskie normy życia partyjnego w zakresie “organizatorskiej funkcji prasy”.
Jeśli chodzi o stanowisko MSW, to pan minister Siemoniak stanął za policjantami murem, iż wszystko jest gites-tenteges. Niechby spróbował inaczej, to zaraz ktoś starszy i mądrzejszy by mu wyjaśnił: wicie, rozumicie Siemoniak, wy to sobie uważajcie, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa. Nie bez powodu ruskie przysłowie głosi, iż nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara.
Ciekawe, czy incydent z przeszukiwaniem klasztoru już po oficjalnej wiadomości, iż pan Romanowski otrzymał azyl polityczny na Węgrzech będzie miał jakiś dalszy ciąg. Do Trzech Króli jeszcze sporo czasu, więc opera mydlana niewątpliwie by się mogła rozwinąć.
Bo potem, jeżeli po inauguracji prezydentury Donalda Trumpa, nastąpiłoby w naszym bantustanie przesilenie rządowe, to o azyl polityczny mógłby wtedy ubiegać się Donald Tusk. jeżeli Reichsfuhrerin, rozwścieczona jego safandulstwem, by mu odmówiła, to zawsze może zwrócić się do premiera Wiktora Orbana, który najwyraźniej nie ma żadnych złudzeń, co do tubylczego wymiaru niesprawiedliwości.
Polecamy również: Trudeau wysłał wsparcie dla Polski i Ukrainy. To “doradcy ds. płci”