„Spłonie budka” jako program polityczny. Błaszczak już oskarża Tuska

2 tygodni temu
Zdjęcie: Błaszczak


Mariusz Błaszczak po raz kolejny udowadnia, iż polityka strachu to dla części prawicy nie strategia, ale odruch. Jeszcze marsz nie ruszył, jeszcze hymn nie wybrzmiał, jeszcze na rondzie Dmowskiego nie padły pierwsze słowa, a były minister obrony już wie, kto poniesie winę za ewentualne zadymy.

„Wrócił Tusk i wróciło zagrożenie” – ogłosił z zadumą w głosie, jakby wchodził w rolę narratora narodowej tragedii, a nie polityka, który sam weźmie udział w pochodzie, potencjalnie współorganizując atmosferę, którą dziś tak gorliwie demonizuje.

PiS zapowiedział obecność na Marszu Niepodległości, wydarzeniu, które w ostatnich latach stało się nie tylko corocznym manifestem patriotycznym, ale i sceną politycznej rywalizacji o monopol na polskość. Tegoroczne hasło – „Jeden naród, silna Polska” – brzmi jak deklaracja jedności, ale praktyka mówi coś innego: zamiast łączyć, kolejny raz budujemy okopy. I jak zwykle ktoś usiłuje wskazać wroga, nim ten w ogóle cokolwiek zrobi.

Marsz rozpocznie się o 13:00 modlitwą na rondzie Dmowskiego, godzinę później ruszy w kierunku Stadionu Narodowego. Organizatorzy podkreślają, iż po dwóch latach wydarzenie odzyskało status zgromadzenia cyklicznego. Pisząc wprost: znów ma ochronną tarczę państwa. Tym ciekawsze jest, iż właśnie teraz politycy opozycyjno-rządowej dziś formacji – bo PiS zasmakował w roli obrońcy uciśnionych – mówią o „zagrożeniu”.

„Spłonie jakaś budka pod ruską ambasadą” – przewiduje Błaszczak, niby przestrzegając, niby bagatelizując, a w praktyce rozstawiając polityczne poduszki bezpieczeństwa. To nie ostrzeżenie, ale mówienie wyborcom: „Nie patrzcie na nas, gdy coś wybuchnie. Winni będą oni”. A oni, czyli rząd Tuska, to w tej retoryce satrapia, która czyha na patriotów. „Proszę się nie zrażać, taka satrapia trwa w czasie ściśle określonym” – dodaje poseł, budując wizję prześladowanych bohaterów, którzy dzielnie niosą biało-czerwoną pod wiatr politycznych represji.

Problem w tym, iż ta narracja nie dotyczy realności, ale jej inscenizacji. To prewencyjna polityczna amnestia: jeżeli będzie spokojnie, zwyciężyli patrioci; jeżeli będzie niepokój – to wina Tuska. Odpowiedzialność? Zero. Rozsądek? Wygaszony. Patriotyzm? Rzucony na stół jak karta przetargowa.

Błaszczak gra na emocjach, które dobrze zna: poczucie zagrożenia, urażona duma, lęk przed obcymi wpływami. Tylko iż w sytuacji, gdy jego własne środowisko polityczne idzie ramię w ramię z marszem, ta retoryka brzmi nie jak troska, ale alibi. Bo jeżeli ktoś naprawdę wierzy w „setki tysięcy patriotów”, to nie przygotowuje opinii publicznej na podpalenia — nie prowokuje, nie ucieka od odpowiedzialności, nie ceduje winy z góry. Troska o państwo to nie kasandryczny ton ani mem o „budce”. To praca na rzecz spokoju, nie chaosu.

Od lat widzimy to samo: zapowiedź marszu, apel o powagę, potem insynuacje, które podkopują autorytet państwa, policji, służb, rządu — kogokolwiek, byle nie własnych środowisk. A przecież PiS potrafił w przeszłości mówić o porządku publicznym jak o fundamencie suwerenności. Dziś ten fundament jest sezonowym narzędziem propagandy.

Nie chodzi o to, by komukolwiek odebrać prawo do świętowania. Polska ma prawo świętować hucznie, tłumnie, dumnie. Ale jeżeli ktoś chce być gospodarzem patriotycznego święta, musi rozumieć, iż gospodarzem jest się także wtedy, gdy nie wszystko idzie idealnie. Gdy wzywa się ludzi pod biało-czerwone sztandary, trzeba brać odpowiedzialność za emocje, które się rozbudza.

Błaszczak tego nie robi. On tylko z góry wskazuje winnego ewentualnego bałaganu. jeżeli to jest nowa definicja patriotycznego przywództwa, to — mówiąc jego językiem — wróciło zagrożenie. Ale nie z powodu Tuska. Tylko dlatego, iż politycy, którzy powinni dbać o państwo, wolą wojnę o narrację od troski o wspólnotę.

Idź do oryginalnego materiału