Jarosław Kaczyński po raz kolejny pojawił się na obchodach miesięcznicy smoleńskiej — wydarzeniu, które od lat funkcjonuje jako polityczny teatr pamięci, ale też narzędzie mobilizacji twardego elektoratu PiS.
Jednak z każdym kolejnym miesiącem coraz wyraźniej widać, iż jest to rytuał przede wszystkim dla niego samego: potwierdzenie własnej roli, własnych narracji i własnych obsesji. Tym razem jednak prezes PiS nie tylko upamiętniał. W jego przemówieniu dominował gniew, poczucie krzywdy i oskarżenia wobec wszystkich, którzy nie wpisują się w smoleńską ortodoksję.
Podczas uroczystości tradycyjnie doszło do protestów. Kaczyński musiał zmierzyć się z okrzykami „Kłamca! Kłamca!” oraz banerem „Kłamstwo smoleńskie”. W reakcji lider PiS zrobił to, co robi od lat: nie odniósł się do emocji i argumentów krytyków, ale odmalował ich jako wrogów państwa. „Demonstracja jest bezczelnie zakłócana” — mówił, sugerując, iż policja „nie reaguje”. W państwie demokratycznym wolność protestu jest oczywistością, ale Kaczyński zdaje się tę oczywistość traktować jako zagrożenie.
Najbardziej znamienne było jednak to, co nastąpiło później. „To doskonały przykład tego, co dzieje się w Polsce i co musi się skończyć… także w wymiarze tolerancji wobec putinowskiej agentury, która tutaj bezczelnie działa” — stwierdził Kaczyński, wpisując krytyków PiS w ramy zdrady narodowej. To retoryka znana, ale w ustach lidera opozycji brzmi dziś jeszcze groźniej niż wtedy, gdy był u władzy.
W ten sposób każde społeczne niezadowolenie, każdy protest, każde pytanie o odpowiedzialność za lata rządów PiS — może zostać oznaczone jako działanie Kremla. Strategia ta służy przede wszystkim jednemu: delegitymizowaniu demokratycznej kontroli społecznej.
Bardziej niepokojące były kolejne słowa Kaczyńskiego: „Przyjdzie czas, iż polskie patriotyczne sądy… ukarzą tych zbrodniarzy. Dzisiaj się śmieją, ale przyjdzie czas… kiedy ci, którzy tutaj krzyczą, znajdą się tam, gdzie już dawno powinni być i nie będzie już ich w naszym kraju raz na zawsze.”
To brzmi jak zapowiedź politycznych czystek — podporządkowanych sądów, które wymierzałyby kary przeciwnikom. Kaczyński daje tym samym sygnał swoim wyborcom: państwo prawa w jego wizji nie jest neutralne. Jest narzędziem do eliminowania wrogów. Ten sposób myślenia nie różni się od logiki władzy na Węgrzech Orbána czy w Turcji Erdogana, ale w Polsce, po ośmiu latach nadużyć PiS, brzmi szczególnie niebezpiecznie.
Nad całym wydarzeniem unosił się cień niedawnej decyzji sejmowej komisji etyki, która ukarała Kaczyńskiego upomnieniem i naganą. Prezes PiS nazwał dziennikarza TVN24 Radomira Wita „chamem”, a protestujących podczas sierpniowej miesięcznicy — „śmieciami”. Sugerował też, iż powinny się nimi zająć służby specjalne.
To pokazuje fundamentalną sprzeczność w retoryce Kaczyńskiego: żąda „polskich patriotycznych sądów”, które będą karać „zbrodniarzy”, jednocześnie sam nie jest w stanie utrzymać minimalnego standardu kultury politycznej. Za słowa, które padają z jego ust, odpowiada już nie władza, ale frustracja i poczucie, iż świat zmienia się bez jego udziału.
W ostatnich latach miesięcznice stały się nie tyle manifestacją pamięci, ile manifestacją gniewu. Smoleńsk — wydarzenie tragiczne, wymagające powagi — w narracji Kaczyńskiego stał się narzędziem do stygmatyzowania przeciwników i budowania czarno-białej wizji Polski. To już nie wspólnota pamięci, ale teatr oblężonej twierdzy.
W tym teatrze Kaczyński pozostaje centralnym aktorem — samotnym, rozgoryczonym, coraz bardziej oderwanym od rzeczywistości politykiem, który przez cały czas próbuje opierać swoją siłę na micie sprzed ponad dekady.
Jedno jednak pozostaje niezmienne: im bardziej prezes PiS traci wpływy, tym mocniej zaostrza retorykę. A im mocniej zaostrza retorykę, tym bardziej potwierdza, iż jego polityczna epoka w Polsce właśnie dobiega końca.

1 dzień temu









