Skrawki przyrody. Potrzebujemy rewolucji mentalnej, a nie tylko energetycznej

2 miesięcy temu

Blisko nas zostały już tylko skrawki przyrody. Pojechałem do Sieradza (wycinka lasu pod drogę), Ciechanowa (osuszanie mokradeł pod osiedle) i Słajszewa (budowa pierwszej polskiej elektrowni atomowej), aby pokazać patologie prawne i urzędnicze, które w imię tzw. rozwoju niszczą ostatnie skrawki dzikości w naszym bliskim otoczeniu. Pokażę jak można i trzeba o nie walczyć. Opowiem też o tym, iż kiedy nie ma już żadnej nadziei, jedyne, co nam pozostaje, to towarzyszyć w odchodzeniu. Zachęcam do przeczytania cyklu tekstów na ten temat, zrealizowanego w ramach projektu Sphera.

W ostatniej części cyklu chcę się zmierzyć z odchodzeniem, stratą i żałobą po śmierci przyrody. Doświadczenia walki o nią nie niosą bowiem dużej nadziei. Z reguły przyroda i w konsekwencji ludzie – nie tylko ci, którzy jej bronią – przegrywają. Owszem, mamy w Polsce spektakularne sukcesy, jak ocalenie Doliny Rospudy czy Puszczy Białowieskiej (choć na razie tylko przed Lasami Państwowymi, bo szereg problemów, które niesie budowa muru, obecność wojska i Tarcza Wschód są nie mniejszym zagrożeniem – o czym pisałem w czerwcu). Jednak przytoczone przykłady (jest ich oczywiście więcej) raczej potwierdzają regułę. Szczególnie w kontekście faktu, iż drugiej Rospudy czy Białowieży mieć nie będziemy, a codziennie znikają skrawki dzikości – i te blisko, lokalnie, i te daleko. Znikają stare lasy, rozlewiska, mokradła, źródliska, łąki, spontaniczne zadrzewienia, torfowiska, bagna i krajobrazy. Często nie są spektakularne ani antropocentrycznie cenne. Ale bywają jedyną ostoją dzikości w okolicy. Domem dla licznych gatunków ptaków, ssaków, gadów, roślin i grzybów. Klimatyzatorem dla okolicznych miast. Retencją dla wysychającego krajobrazu.

Mamy do czynienia z walcem postępu, który miażdży i zjada codziennie takie ostoje dzikości, które zsumowane mogłyby tworzyć mały park narodowy. Z drugiej strony od ponad dwóch dekad żaden w Polsce nie powstał, a z zapowiadanych 100 rezerwatów na stulecie Lasów Państwowych na razie mamy głównie deklaracje. Pytanie też, czy w antropocenie powinniśmy mówić o przyrodzie tylko w kontekście instytucjonalnej ochrony. Niestety ta nie stawia na pierwszym miejscu przyrody jako takiej. Za to często zaspokaja ludzi, a czasem też statystyki i decydentów (np. wymuszone 100 rezerwatów Lasów Państwowych lub obowiązek odtwarzania przyrody w NRL – choć nie wiadomo, jak będzie to wyglądać w praktyce). Nie jest to uderzenie w instytucję tworzenia rezerwatów czy użytków ekologicznych, wszak wiele z nich to inicjatywy społeczne i sam biorę w nich udział. Chodzi mi o to, w jaki sposób są one traktowane przez system.

Lasy Państwowe potrafią rżnąć drzewa metr od granicy rezerwatu, tak jakby przyroda tam żyjąca była odgrodzona jakimś magicznym polem siłowym, za którym nie słychać ryczących harwesterów, a głębokie na dwa metry drogi zrywkowe nie odwadniają całej okolicy. Inwestycje drogowe, deweloperskie, a także te w „zieloną energię” w zasadzie nigdy nie liczą się z istniejącymi formami ochrony przyrody. jeżeli już jakieś poprawki w planach są uwzględniane, to tylko po bojach inicjowanych przez aktywistów, organizacje naukowe i przyrodnicze. RDOŚ czy samorządowe wydziały środowiska rzadko podejmują działania w stosunku do inwestorów w kontekście ochrony przyrody. Machina postępu nie widzi nic poza wektorem wzrostu, a cały system ma jej służyć.

Ostoja dzikości

Ile i ilu z was było w Słajszewie? Ktoś w ogóle kojarzy tę nazwę?

Może i lepiej, iż nie. To pewnie jedno z ostatnich dzikich miejsc nad Bałtykiem. 15 km szerokiej, białej plaży i płytkiej wody. Potężne wydmy, zatopiony wrak statku przy brzegu. Rezerwat Mierzeja Sarbska. Wszystko to rozciąga się między wejściem 47 w Słajszewie, przez Sasino, Stilo, Ulinię, aż do plaży na mierzei Sarbskiej. I to światło!

Jednak to, co sprawiło, iż znowu pokochałem Bałtyk, to prawie zupełny brak ludzi. Nie uwierzylibyście, iż to nasze morze, kilkadziesiąt kilometrów od Władysławowa i kilka od równie zatłoczonej Łeby. Na pewno znajdą się tacy, którzy z moim subiektywnym opisem się nie zgodzą. Może nie byłem wszędzie nad Bałtykiem i też każdy ma swoje spojrzenie na kategorię piękna. Trudno jednak nie zgodzić się z tym, iż większość naszego wybrzeża jest zagospodarowana, a w morze i plaże zaczynają wchodzić coraz większe betonowe koszmary, jak Hotel Gołębiewski w Pobierowie czy The Sea Resort na plaży w Międzyzdrojach, tuż przy granicy Wolińskigo Parku Narodowego. Każda niemal nadmorska wioska dawno straciła swój charakter, zamieniając się w lunapark dla turystów. Kluczowa dla „sukcesu” danej miejscowości nadmorskiej jest jedna rzecz – bliskość plaży.

Tu kryje się tajemnica opisywanego przeze mnie wybrzeża i faktu, iż w zasadzie wciąż jest puste i dzikie. Otóż dojście na plażę zajmuje minimum od 20 do 30 minut i to w dużej mierze droga pod stromą górkę, po piachu, co skutecznie odstrasza większość turystów. Wydmy porasta odmiana karłowatej sosny, choć są też obszary zalesione od linijki przez leśników. Nadbrzeżne łąki ciągną się kilometrami nad wciąż wijącym się w niektórych miejscach Chełstem. Przyjeżdżam tutaj od niemal dekady. Czasem dwa razy w roku. W tym roku przyjechałem, by się pożegnać.

Okolice Słajszewa. Fot. Bruno Pitrus/Flickr.com

Antropocen w praktyce

Wjeżdżam na łąkowy (choć płatny) parking, z którego dochodzi się do wejścia na plażę numer 48 w Słajszewie. Wydaje się, iż nic się nie zmieniło. Jest wczesny ranek. Weekend czerwcowy. Na parkingu dwa samochody. Chyba nigdy nie widziałem ich tu naraz więcej niż 10, może 15.

Zagaduję do wędkarza siedzącego na brzegu kanału melioracyjnego, który wpada do Chełstu. – Na razie nie widać, żeby tu miała stanąć elektrownia atomowa, co?

– W las pan sobie idź, to pan zobaczysz. Jeszcze nic się nie zmieniło, a zmieniło się już wszystko.

Wchodzę do lasu. Na razie jest tak, jak zapamiętałem. Po czterdziestce zacząłem doceniać stabilność i przewidywalność – szczególnie przyrody w swoim ogólnym kształcie. Mijam pierwsze wydmy porośnięte niskimi sosnami i pokryte seledynowym chrobotkiem. Nie wiem, ile mają lat. Sądząc po ekstremalnych warunkach, w jakich żyją, oraz girlandach porostów zwisających do samego piasku – pewnie sporo. Schodzę z wydmy i już widzę. Po lewej stronie wycinka wpuszcza w bażynowy bór światło jak zapalona pod sufitem jarzeniówka. Mimo wczesnej pory słońce piecze niemiłosiernie.

Wysoki płot tworzy szpaler, który zasłania zrąb. Rozumiem, iż ma robić dobre wrażenie i stwarzać pozory normalności. Szczególnie iż jest zielony. Ma nadruk, który przedstawia bluszcz, choć ten w tej okolicy nie występuje. Co kilka metrów na zielonym płocie pojawia się niebieski akcent – to tablice edukacyjne, na których wymieniane są zalety atomu oraz przedstawiona wizualizacja elektrowni. Można się dowiedzieć, iż atom jest bezpieczny, stabilny energetycznie i nie emituje CO2, a także, iż 25 proc. energii elektrycznej w UE pochodzi z elektrowni jądrowych. Wymienione są też atrakcje okolicy: dzikie wydmy, latarnia w Stilo, atomówka. Myślę sobie, jak dużo to mówi o epoce zwanej antropocenem.

Patologie konsumpcjonizmu

Mam obojętny stosunek do atomu. Podobnie jak do każdego innego sposobu wytwarzania energii. Gdybyśmy używali jej głównie do tego, co niezbędne do życia, nie stawalibyśmy dziś w obliczu katastrofy ekologicznej i klimatycznej. Jasne, iż potrzebujemy ogrzać mieszkania, zasilić prądem szpitale, żłobki, przedszkola i szkoły. Oświetlić muzea, wyprodukować żywność, wydrukować książki. Napędzić pociągi, autobusy i tramwaje. W gronie osób z bańki ekologicznej najbardziej zażarte dyskusje toczą się jednak na temat miksu energetycznego, który może w sposób zrównoważony sprostać naszemu zapotrzebowaniu.

Prawie nikt jednak nie zadaje pytania: zapotrzebowaniu na co? Na dziesiątą Biedronkę w promieniu 2 km? Na kolejne osiedle deweloperskie, gdzie mieszkania buduje się tylko po to, aby najbogatsi mieli gdzie ulokować forsę? Na drugie, trzecie i czwarte BMW, Teslę i Jeepa, najlepiej elektryczne, bo przecież trzeba dostać eko rozgrzeszenie? Na zakupy w Londynie lotem prosto z Białegostoku? A może na kolejną autostradę, obwodnicę, strategicznie istotną drogę, która co prawda żadnego problemu z natłokiem samochodów nie rozwiąże, ale jest świetnym sposobem na wydawanie kasy i stawiania sobie betonowych i asfaltowych pomników? Może na dalsze regulowanie Odry, kaskady na Wiśle, przekopy Mierzei, mury, zapory, bunkry, zasieki, czołgi, F16, koncertiny i rosomaki?

Jeśli energia dalej ma przede wszystkim generować jeszcze szybszy wzrost, jeszcze większą i szybszą konsumpcję, jeszcze szybszą degradację ekosystemów oraz napędzać wojny – to co za różnica, jak powstanie? Dla przyrody nie ma różnicy, czy zdewastujemy ją lasem wiatraków, pustynią paneli słonecznych czy atomówką. Kopalniami węgla już ją zdewastowaliśmy.

Dotąd żadna technologia oddana we władanie człowiekowi nie uchroniła się od fanatyzmu wzrostu i patologii kapitalizmu, począwszy od Alfreda Nobla i prochu, po internet. Idea zastąpienia węgla tzw. odnawialnymi źródłami energii nie jest receptą na zbawienie świata, a kolejną wymówką, aby zachować status quo, co zresztą widzimy w każdym europejskim kraju. Przeciętny Europejczyk, niezależnie od tego, jaki miks energetyczny prezentuje jego kraj, ma wielokrotnie większy wpływ na globalne ocieplenie i katastrofę ekologiczną niż przeciętny mieszkaniec państw afrykańskich czy azjatyckich. Zbawienie nie leży w atomie, węglu, wiatrakach, wodorze, panelach słonecznych czy gazie. Nie twierdzę, iż nie potrzebujemy transformacji energetycznej. Potrzebujemy, ale przeprowadzenie jej przy zachowaniu dotychczasowych dogmatów gospodarczych i społecznych, także nadrzędnego i przedmiotowego stosunku wobec przyrody, powoduje tylko zmianę źródeł zasilania.

Okolice Słajszewa. Fot. Bruno Pitrus/Flickr.com

Znaleźliśmy się w punkcie, w którym to nie wzrost służy życiu, ale życie wzrostowi. Cytując zapomnianego ekonomistę Leopolda Kohra, który stał w opozycji do hołdujących wzrostowi dwudziestowiecznych ekonomistów: „Wielkość zmuszona jest kumulować coraz więcej energii, aby zapanować nad tą energią, którą już posiada. Taki kancerogenny i niepowstrzymany wzrost może prowadzić tylko do jednego – upadku”. Tej refleksji mi dziś brakuje.

W gronie polityków, ale też w ekologicznej bańce, nie ma na ten temat prawie żadnej dyskusji. Narrację zdominowało przerzucanie się wyliczeniami, który miks energetyczny doprowadzi do szybszej dekarbonizacji. Dekarbonizacja także wymaga energii oraz zasobów i przestrzeni – wciąż często zajmowanej przez dziką przyrodę. Obawiam się, iż kiedy już się na ślepo zdekarbonizujemy, zamiast niej po horyzont będą się ciągnąć łany osiedli z panelami fotowoltaicznymi, lasy wiatraków napędzających przemysłowe fermy i atomówki zasilające fabryki elektryków.

Przyroda w Słajszewie już przegrała

Kiedy patrzę na wizualizacje atomówki na plastikowym płocie w Słajszewie, myślę o tym, jak bardzo chcemy być oszukiwani. Tym razem nie będę wytykał nieprawidłowości w raportach środowiskowych. Te są rzetelnie wykonane. Jednak obejmują tylko elektrownię, podobnie jak wizualizacja. Skromne, betonowe postumenty. Niewinne i zupełnie niknące w zieleni nadmorskiego lasu. Obrazek równie infantylny i nieprawdziwy, jak reklama Atomickich puszczana na koniec kadencji PiS-u w radiu. Tego typu inwestycja to nie kilka klocków Lego i rzekoma atrakcja turystyczna. Wybudowanie elektrowni atomowej w Słajszewie oznacza m.in. budowę morskiego terminala przeładunkowego, który, jak zaznacza GDOŚ, w decyzji środowiskowej może zagrażać Rezerwatowi Mierzeja Sarbska i będzie podlegał osobnej procedurze OOŚ, ale umówmy się – realnie nie ma możliwości, aby inwestycja nie została zrealizowana. Oznacza budowę linii kolejowych, dróg dojazdowych, w tym nitki autostrady, a także poszerzenia istniejących dróg (w tym tych idących starymi alejami drzew albo przez dzikie tereny).

Walec postępu będzie się toczył. Przyroda przegrała. W ciągu następnych dekad ten dom dzikich zwierząt ulegnie dewastacji w imię tego, iż przy dobrych wiatrach w latach 2035–2040 (żadna budowana na świecie elektrownia atomowa nie została oddana w terminie, a ostatnia europejska, w Finlandii, miała 14 lat opóźnienia) i po wydaniu miliardów złotych (atom to najdroższy typ energii na etapie budowy) i uruchomieniu wszystkich trzech bloków popłynie prąd, który pokryje około 15 proc. zapotrzebowania naszego kraju na energię elektryczną. Oczywiście według dzisiejszych szacunków.

Plaża w Słajszewie. Fot. Bruno Pitrus/Flickr.com

Od tej decyzji nie ma już odwołania. Wyrok zapadł. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego to wyrok akurat na przyrodę w Słajszewie. Są inne, równie dobre lokalizacje – w tym bardzo zaawansowany Pątnów, który pod koniec 2023 roku otrzymał zielone światło od ówczesnej ministry Anny Moskwy. Patrząc na tzw. atomową mapę polski, wszystkie planowane elektrownie atomowe mają być zlokalizowane w miejscach dawno przyrodniczo zdewastowanych – głównie w okolicy istniejących elektrowni węglowych (Nowa Huta, Ostrołęka, Kozienice, Bełchatów, Łaziska i inne), ponieważ istnieje tam dogodna infrastruktura drogowa, chłodnicza oraz bezpieczne warunki sejsmiczne. Słajszewo (czy też, jak oficjalnie mówią dokumenty – Choczewo, bo to tam jest siedziba gminy) to jedyne miejsce pod tym względem dziewicze. Choć nie do końca, bo jak na ironię tuż obok, w Żarnowcu, straszą ruiny nieukończonej elektrowni atomowej, którą porzucono w 1990 roku.

Śledząc przygotowania do kampanii wyborczej 2023 i mocarstwową narrację PiS, myślę, iż atom bardzo do niej pasował. Stopień zaawansowania prac na pewno był bardzo wysoki – być może w Słajszewie rzeczywiście najwyższy. Jestem się gotów założyć, iż ogłoszenie decyzji i jej szybkie procedowanie w kontekście kontraktu z Amerykanami było decyzją polityczną i wyborczą. Racją stanu prezesa. Ofiarą, jak zawsze w ludzkich rozgrywkach, padła przyroda.

Ostatnie zanurzenie

Mijam kolejne dwa rzędy plastikowych parkanów z bluszczem. Spuszczam głowę. Słońce praży w kark. Staję przed wejściem 48. Pamiętam, jak byliśmy tu z Agnieszką 10 lat temu i chłonęliśmy zielonobłękitne, płytkie w tym miejscu morze, biały piasek i załamujące się w szczególny sposób światło.

Dziś nad plażą zalega mleczna zasłona. Ledwo widać morze. To zjawisko nazywa się mgłą konwekcyjną. Jest lokalna, niebezpieczna i dość nagła. Potrafi sprawić przykrą niespodziankę nie tylko rybakom i statkom na morzu, ale też plażowiczom. Mimo iż na niebie – co wiem z wcześniejszej wędrówki – świeci słońce, tutaj jest szaro, wilgotno i dość chłodno. Wchodzę w muślin mgły. Z lewej widzę majaczące dwie postacie. Mają wodery, stoją w wodzie.

Zanurzam się w lodowatym Bałtyku. GDOŚ w raporcie zapowiada, iż plaża nie będzie wyłączona z użytku w czasie eksploatacji elektrowni, ale zważając na moją pięćdziesiątkę, zakładam, iż już tu więcej nie wrócę. Przez czas budowy jedna z najpiękniejszych plaż, jakie widziałem w życiu – włączając w to kreteńską Elafonisos czy plaże na Bali – będzie rozcięta głębokim wykopem na szerokości choćby 2 kilometrów. W tym miejscu powstanie port przeładunkowy dla wielkogabarytowych elementów elektrowni. Dno morskie będzie pogłębione dla celów transportowych.

Przymykam oczy. Nie chcę sobie tego wyobrażać. Siadam na brzegu. Mgła przelewa mi się nad głową. W sumie – myślę – wolę zapamiętać to miejsce właśnie takim, rozmytym we mgle wspomnień. Może nigdy nie istniało?

Idź do oryginalnego materiału