W Prawie i Sprawiedliwości od miesięcy słychać było zgrzyty. Teraz jednak zgrzyty przerodziły się w tarcie o wysokiej temperaturze. Wypowiedź Jacka Sasina w Radiu ZET – pozornie jedynie szczera diagnoza – w rzeczywistości okazała się kolejnym ciosem w Mateusza Morawieckiego i jasnym sygnałem, iż walka o wpływy w partii wyraźnie przyspieszyła.
Sasin, pytany przez Bogdana Rymanowskiego o polityczną przyszłość byłego premiera, nie zostawił złudzeń. Zapytany: „Mateusz Morawiecki nigdy więcej na premiera?”, odparł, iż „na pewno nie w tej perspektywie, o której teraz rozmawiamy”. I dodał, iż scenariusz powrotu Morawieckiego na urząd jest „nierealny”, bo obecna scena polityczna „przesuwa się mocno na prawo”.
Ta deklaracja – brutalna w treści i sugestii – obnaża głębszy problem prawicy: wewnętrzną walkę o kierunek i przywództwo, która od dawna gotowała się pod powierzchnią. Teraz zaś bulgocze już na tyle głośno, iż trudno ją ignorować.
Sasin przy tej okazji nie tylko wykluczył Morawieckiego, ale też ustawił siebie – i cały partyjny beton – po stronie twardej prawicy. Jak sam powiedział, były premier reprezentuje wizerunek „bardziej centrowy”, czego wyborcy prawicy rzekomo nie oczekują. I dalej: „Nie pozostaję głuchy na to, o czym mówią politycy Konfederacji”. To zdanie szczególnie znaczące, bo pokazuje, w którą stronę od miesięcy przechyla się część obozu PiS: ku retoryce antyestablishmentowej, coraz ostrzejszej i coraz dalszej od centrum.
I tu zaczyna się adekwatny dramat partii. Sasin krytykuje Morawieckiego za centryzm, ale sam od lat odpowiada za polityczne i gospodarcze błędy, które PiS kosztowały wiarygodność: od słynnych wpadek z „wyborami kopertowymi” po niejasności gospodarczych projektów. Morawiecki z kolei – przedstawiający się zawsze jako technokrata – nie potrafił utrzymać kontroli nad własnym zapleczem i stał się wygodnym celem wewnętrznych rozliczeń. Dwaj politycy, którzy mieli gwarantować stabilność, dziś są symbolami chaosu.
Tymczasem narracja Sasina, choć pozornie strategiczna, odsłania fundamentalną słabość PiS: brak jasnego przywódcy na czas po Kaczyńskim. Sasin twierdzi: „w odpowiednim czasie PiS zdecyduje i zaprezentuje kandydata na premiera”. Ale to tylko zasłona dymna. Odpowiedni czas powinien nadejść lata temu. Dziś mamy do czynienia z improwizacją połączoną z desperacją.
Według doniesień medialnych, wśród polityków chcących odsunąć Morawieckiego są Przemysław Czarnek, Patryk Jaki, Tobiasz Bocheński oraz sam Sasin. To nie przypadek. To koalicja skrzydeł, które boją się utraty znaczenia, gdyby PiS spróbował skrętu ku centrum, jak sugerują zwolennicy byłego premiera.
Spór ten jest głębszy niż personalny. To konflikt o to, czym ma być PiS w erze spadających sondaży: partią poszukującą umiarkowanych wyborców czy ugrupowaniem politycznego radykalizmu, próbującym gonić Konfederację. Morawiecki – ze swoim europejskim językiem, symboliczną modernizacją, próbami dialogu – stoi dziś na pozycji przegranej. Sasin i jego stronnicy przeciwnie: próbują przejąć inicjatywę, grając na emocjach twardego elektoratu.
Ironia sytuacji polega na tym, iż obie strony konfliktu od dawna współtworzyły politykę, która dziś doprowadziła PiS do kryzysu. Morawiecki – premier bez realnego zaplecza – często działał wbrew własnym deklaracjom. Sasin – polityk budzący kontrowersje niemal każdym projektem – od lat powiększał listę partyjnych zgrzytów. Teraz obaj stają po przeciwnych stronach barykady, jakby zapomnieli, iż współodpowiadają za tę samą strategię.
Walka o władzę w PiS toczy się dziś nie tylko o nazwisko przyszłego kandydata na premiera, ale o przyszłość całej formacji. A iż toczy się bez finezji, z głośnymi zgrzytami, z publicznymi połajankami – to już znak czasów. W partii, która przez lata kreowała się na monolit, rozpoczęła się gra o wszystko. I wszystko wskazuje na to, iż dopiero widzimy jej początek.

5 dni temu












