Rząd o migracji mówi językiem Konfederacji. Jak odpowie lewica? Korzyści materialne to za mało

4 godzin temu

Polska lewica zrozumiała, iż jeżeli chce przetrwać jako siła polityczna z poparciem większym niż 5 proc., musi mówić o migracji w sposób bardziej zakorzeniony w rzeczywistości. Oto więc ochrona praw człowieka ustępuje miejsca ekonomii, co chwalił na łamach Krytyki Politycznej Galopujący Major.

Sam fakt, iż dzięki lewicowym politykom i polityczkom częściej słyszymy o wkładzie migrantów w nasze PKB czy system emerytalny, jest pozytywny. Jednak sprowadzanie kwestii migracji do czysto materialnych korzyści byłoby błędem. Zwłaszcza iż żadna z głównych sił politycznych nie zamierza zrezygnować z pracy migrantów. One chcą cieszyć się owocami ich wysiłku, jednocześnie wyjmując spod ochrony państwa.

Migracja a gospodarka jako new black lewicowej narracji

Na szczęście mamy nowego prezydenta – przynajmniej na chwilę politycy oraz media skupili się na ocenianiu Dudy i Nawrockiego, a nie na kolejnym elemencie antyimigracyjnej histerii. Nie łudźmy się jednak: temat migracji zostanie z nami na długo. Tak jak w większości państw Zachodu, to prawica rozdaje tu karty, strasząc Polaków zagrożeniem dla tożsamości kulturowej i nadmiernym obciążeniem systemów społecznych. Lewica wciąż stara się odnaleźć własny głos w tej debacie.

Jeszcze kilka lat temu dyskusja o migracji w Polsce obracała się wokół klasycznego dylematu: bezpieczeństwo kontra prawa człowieka. Szczególnie widoczne było to podczas kryzysu na granicy z Białorusią. Lewica, po krótkim sojuszu z liberałami, została w końcu zmarginalizowana: Donald Tusk i KO już w kampanii z 2023 roku zrozumieli, iż dominującą emocją w społeczeństwie nie jest solidarność, ale strach przed utratą kontroli. Dlatego płynnie przeszli na język prawicy, a później zaatakowali PiS ich własną bronią – rozkręcając „aferę wizową”.

Dziś trudno odróżnić stanowisko KO w sprawie migracji nie tylko od tego pisowskiego, ale choćby konfederackiego. Jedynie lewica nie dołączyła do ksenofobicznego chóru. Ani Magdalena Biejat, ani Adrian Zandberg w kampanii prezydenckiej nie eksponowali kwestii praw migrantów, ale wspominali o demograficznych i gospodarczych korzyściach, które niesie ze sobą migracja. Zandberg dodał do tego krytykę wielkiego kapitału – szczególnie zainteresowanego istnieniem rezerwowej armii pracowników, która podważy pozycje negocjacyjne tych rodzimych, prywatyzując przy tym zyski z migracji, a jej koszty przerzucając na państwo i społeczeństwo.

Migracja a gospodarka to new black lewicowej narracji. Nie jesteśmy pięknoduchami – jesteśmy praktyczni i racjonalni.

Na tle szaleńczych wypowiedzi polityków Konfederacji i braku zdecydowanej reakcji na nie ze strony rządu odróżniają się słowa przypominające o tym, iż w zeszłym roku ukraińscy uchodźcy odpowiadali za 2,7 proc. PKB Polski, a wpłaty do ZUS-u od wszystkich migrantów pokrywają koszt trzynastej emerytury. Ale są dwa problemy.

Po pierwsze, nikt w polskiej polityce – choćby Mentzen czy Bosak – nie zamierza rezygnować z ekonomicznych profitów płynących z migracji. Po drugie – mówienie o gospodarce nie budzi emocji. A przecież polska debata o migracji to w gruncie rzeczy debata o emocjach.

Trilemat migracyjny: co Polska może, a czego nie chce pogodzić?

O tym, iż za rządów PiS prawie każdy mógł dostać polską wizę, aż wstyd pisać. KO wprowadziła pewne ograniczenia wizowe, które na razie bardziej uderzyły w studentów niż w pracowników, ale po cichu zgodziła się, by po wejściu Rumunii i Bułgarii do strefy Schengen migranci mogli przyjeżdżać do Polski na papierach tych państw.

Konfederacja może rzucić pokazowym zakazem pracy dla obywateli Kolumbii, ale nic to realnie nie zmieni w skali zjawiska. Tymczasem wyborcy Mentzena z niedużych miast tak samo chętnie wysyłają ukraińskich mężczyzn na front, jak przyjmują ich do pracy.

Wygląda na to, prawica i tak zwane liberalne centrum chcą dziś tego samego: utrzymania lub zwiększenia liczby migrantów wraz dalszym ograniczaniem ich praw.

Kilka lat temu holenderski socjolog i geograf prof. Hein de Haas sformułował trilemat migracyjny. Prowadząc politykę migracyjną, państwo może dążyć do trzech celów:

  1. Zachowania suwerenności, czyli utrudnienia przyjazdów i pobytu długoterminowego.
  2. Czerpania korzyści z globalizacji i wolnego rynku poprzez znaczące zaangażowanie taniej siły roboczej.
  3. Zapewnienia wysokiego standardu ochrony praw migrantom w celu skutecznej integracji i przeciwdziałania marginalizacji.

W praktyce możliwe jest jednoczesne osiągnięcie tylko dwóch z nich. Państwa UE preferowały dotychczas otwarte granice w strefie Schengen i objęcie osób, które otrzymały zezwolenie na pobyt lub status uchodźcy, przynajmniej podstawowymi programami polityki społecznej. Klasycznym przykładem tego, co się dzieje, gdy państwo chce chronić suwerenność i pielęgnować wolny rynek, nie zawracając sobie głowy prawami człowieka, są kraje Zatoki Perskiej.

Chęć zapewnienia komfortowych warunków życia obywatelom petromonarchii zmusza ich do corocznego zapraszania do pracy milionów migrantów z Azji Południowej i Wschodniej, którzy często pracują ponad normę, w niebezpiecznych warunkach, bez możliwości długoterminowej legalizacji pobytu, a tym bardziej naturalizacji. Nie ma mowy o jakiejkolwiek integracji migrantów – są oni kastą usługową w stosunku do uprzywilejowanych mieszkańców.

Choć w Polsce żaden z polityków nie wzywa do kopiowania tego modelu, to postulaty ograniczenia praw migrantów, przesuwania ich na koniec kolejki w NFZ (obiecał nam to nowy prezydent) czy zamrożenia rozpatrywania wniosków o polskie obywatelstwo już są na tapecie. Od kilku lat trwa też wyłączanie migrantów spod działania polskiego państwa prawa. Nie chodzi tylko o zawieszenie przyjmowania wniosków o azyl na granicy z Białorusią.

Zamrożone decyzje. Czas oczekiwania: rok, może dwa

Osoby chcące zostać w Polsce na dłużej muszą uzyskać zezwolenie najpierw na pobyt czasowy, potem – pobyt stały lub status rezydenta długookresowego UE. Warunki przyznania zezwoleń reguluje ustawa o cudzoziemcach, procedurę rozpatrzenia wniosków – Kodeks Postępowania Administracyjnego, który zobowiązuje urzędy do wydawania decyzji w 30 dni (60 w szczególnie skomplikowanych przypadkach).

W 2020 roku terminy KPA w sprawach cudzoziemskich zostały zawieszone w związku z pandemią koronawirusa. Lockdowny przeminęły, a maksymalny czas rozpatrywania wniosków wciąż nie został przywrócony. W 2022 roku ponownie zapadła decyzja o niedotrzymaniu terminów rozpatrywania spraw – tym razem pod pretekstem wojny w Ukrainie (mimo iż uchodźcy otrzymywali status PESEL UKR i nie składali wniosków w urzędach wojewódzkich).

Dla migrantów oznacza to nie tylko brak możliwości otrzymania decyzji w rozsądnym terminie, ale także złożenia skargi – na przykład na bezczynność lub opieszałość administracji. W rezultacie w pierwszym kwartale 2025 roku w województwie mazowieckim średni czas oczekiwania na decyzję w sprawie karty pobytu wyniósł aż 250 dni. W województwie opolskim 619, w śląskim 651 dni.

Nie wszyscy mogą kontynuować legalną pracę w trakcie rozpatrywania sprawy. Aby nie wylądować na ulicy, często pracują nielegalnie. ZUS cierpi, ale polski biznes się kręci. I choć kwestia legalności pobytu jest tu znacznie bardziej dotkliwa, niż na granicy polsko-niemieckiej, zdaje się, iż nikogo to nie martwi.

Współczucie się kończy, Excel nie wystarcza. Lewica potrzebuje nowej opowieści

W Polsce dużo się mówi o zagrożeniu dla tożsamości narodowej i budżetu państwa, jakie rzekomo stanowią migranci, często przenosząc na lokalny grunt realne czy wyobrażone problemy z migracją we Francji czy USA. Pojawiają się jednak głosy podkreślające pozytywy. choćby Mateusz Morawiecki w drugiej kadencji PiS niejednokrotnie wspominał, iż migranci to zastrzyk dla ZUS-u.

Pod względem dostępności zweryfikowanych informacji o pozytywnych ekonomicznych skutkach migracji, Polska przoduje w Europie. Dekadę temu podobnie było w Wielkiej Brytanii. A potem nadszedł Brexit i „nasza tożsamość jest zagrożona” oraz „tracimy kontrolę”. Dane o tym, jak migranci, w tym Polacy, pozytywnie wpływają na brytyjski PKB, iż bardziej dokładają się do systemu zabezpieczeń społecznych niż z niego korzystają, były dostępne i przytaczane przez Partię Pracy. Nie chodziło jednak o stworzenie nowego zbioru argumentów, a nowej emocji. Laburzyści sobie z tym nie poradzili.

Do tej pory, jeżeli migranci wywoływali w Polakach jakiekolwiek pozytywne emocje, to raczej współczucie. Ma ono jednak krótkotrwały efekt, bo nie sposób długo wczuwać się w czyjeś nieszczęście. W dodatku często implikuje asymetrię podmiotowości.

Gdy cudzoziemcy z bywalców czasowych punktów pomocy stają się stałymi mieszkańcami, którzy zarabiają na własne utrzymanie, chcą mówić już nie z pozycji wdzięczności, ale z pozycji oczekiwań i ochrony swoich praw. Współczucie tu nie zadziała. o ile dodamy do tego słabo rozwinięte programy integracyjne, na gruzach sympatii powstaje dyskurs o niewdzięczności przybyszów, którego nie da się podważyć informacjami o zwiększonych wpływach podatkowych – raz zaoferowane współczucie nie ma ceny w złotówkach.

Dlatego zadaniem lewicy jest dziś nie tylko nagłośnianie faktów i zastępowanie rozmowy o ochronie praw migrantów analizą ekonomiczną. Chodzi o stworzenie nowej, emocjonalnej narracji. Nie tryskanie fałszywym entuzjazmem, ale normalizowanie rzeczywistości, w której Polacy mają prawo mieć swoje oczekiwania wobec nowych sąsiadów, ale nie kosztem wyprowadzenia cudzoziemców poza ramy ochrony, którą daje państwo prawa. Czy będzie to solidarność pracownicza? A może troska o lokalną wspólnotę? Rozmowie o migracjach potrzeba więcej idei i ludzkich twarzy, nie Excela.

Idź do oryginalnego materiału