Jeszcze niedawno Zjednoczona Prawica przedstawiała się jako monolit, twardy blok odporny na polityczne burze. Dziś ten obraz rozsypuje się w pył. To, co obserwujemy w relacjach Zbigniewa Ziobry i Mateusza Morawieckiego, to nie jest „zdrowa wymiana poglądów”, ale publiczna wojna na gruzach dawnej potęgi. A Polacy? Zamiast realnych rozwiązań dla swoich problemów, dostają widowisko rodem z politycznego kabaretu.
„Na pewno nie przyczyniło się to do poprawy naszych notowań” – przyznał w rozmowie z Krzysztofem Stanowskim były premier Mateusz Morawiecki, komentując spory ze Zbigniewem Ziobrą. To zdanie mówi więcej niż cała opowieść o sukcesach PiS. Były szef rządu sam przyznaje, iż wewnętrzne kłótnie były jednym z gwoździ do politycznej trumny partii.
Ziobro nie pozostaje dłużny. Dziś zapowiada, iż jest gotów stanąć z Morawieckim do debaty o przyczynach klęski. „Jestem gotów stanąć do debaty o przyczynach porażki Zjednoczonej Prawicy i przyszłości Polski” – napisał na platformie X. Problem w tym, iż do takiej konfrontacji prawdopodobnie nigdy nie dojdzie. Jarosław Kaczyński już zdążył ją storpedować: „To bardzo zły pomysł” – ocenił prezes PiS, dodając, iż takie debaty w jednym obozie „nie mają żadnego sensu”.
Ale może właśnie w tym sens jest największy? Bo oto widzimy partię, która nie potrafi spojrzeć w lustro. Każdy z dawnych liderów chce być narratorem historii, w której to nie on zawinił. Ziobro pokazuje palcem na Morawieckiego i jego „politykę brukselską”. Morawiecki odpowiada, iż Ziobro prowadził niepotrzebne wojny. Prawda jest taka, iż obaj mają rację – i właśnie dlatego obaj są winni.
Publicyści prawicy nie kryją zresztą rozczarowania. Paweł Lisicki stwierdził wprost: „Uważam, iż główną odpowiedzialność za to, co się działo i politykę brukselską, spoczywa na Mateuszu Morawieckim i jego ludziach”. Rafał Ziemkiewicz dodaje: „We wszystkich oskarżeniach jest trochę prawdy”. A skoro tak, to trudno o lepszy dowód, iż Zjednoczona Prawica była projektem skazanym na autodestrukcję.
I właśnie tu tkwi sedno problemu: zamiast zająć się inflacją, kryzysem mieszkaniowym czy dramatycznym stanem ochrony zdrowia, politycy PiS wolą toczyć boje o to, kto bardziej zawinił w Brukseli, a kto w Warszawie. To groteskowy obraz partii, która już nie walczy o Polskę, ale o własne ego swoich liderów.
„Partia by mu się rozleciała od tych rozliczeń” – przyznał Ziemkiewicz, analizując decyzje Kaczyńskiego po wyborach. Dziś widzimy, iż to rozpad tylko odwleczony w czasie. Wewnętrzne konflikty, zamiecione pod dywan, wybuchają ze zdwojoną siłą.
Ziobro i Morawiecki przypominają dwóch generałów, którzy po przegranej bitwie przerzucają się winą, zamiast ratować resztki armii. Tyle iż ta armia to nie tylko partia – to wyborcy, którzy przez osiem lat wierzyli, iż oddają ster państwa ludziom zdolnym do odpowiedzialności. Teraz oglądają ich w roli skłóconych polityków, dla których Polska stała się tylko pretekstem do wzajemnych oskarżeń.
Warto więc postawić proste pytanie: czy naprawdę o to chodziło? Czy mieliśmy dostać rząd, który w chwili próby roztrwoni jedność i zamiast rozwiązywać problemy obywateli, pogrąży się w jałowych sporach?
Na koniec pozostaje tylko gorzka refleksja. PiS chciał być „partią silnego przywództwa”. Dziś widzimy, iż bez jednego głosu, który wszystko tłumił, rozłazi się w szwach. Morawiecki i Ziobro – dwaj ludzie, którzy mieli być filarami tej konstrukcji – stali się jej grabarzami. A Jarosław Kaczyński, blokując debatę, nie tyle ratuje jedność, co tylko przedłuża agonię.
Bo partia, która zamiast przyszłością Polski zajmuje się własnymi rozliczeniami, w istocie już przestała istnieć.