Rewolucja na drodze do Morskiego Oka. „Sukces” ministry nikogo innego nie zadowala

news.5v.pl 1 dzień temu
  • Do stycznia 2026 r. ciężkie wozy na trasie do Morskiego Oka zastąpią lekkie bryczki. Te będą jeździć dodatkowo tylko po pierwszych 2,5 km szlaku. Na pozostałym odcinku turyści będą mieli do dyspozycji autobusy elektryczne
  • Podhalańscy samorządowcy podpisali porozumienie wprowadzające te zmiany. Przyznali jednak, iż zrobili to pod presją, obawiając się likwidacji branży
  • Sami górale są wściekli. Część uważa, iż to ponowne rugowanie ich z ziemi przodków, którą przed 70 laty ci musieli oddać państwu, gdy tworzono Tatrzański Park Narodowy
  • W Zakopanem, Bukowinie i okolicznych miejscowościach nie brakuje też głosów, iż gdyby w Polsce dalej rządziło PiS, to interesy górali nie zostałyby „zdradzone”
  • Z porozumienia, jakie podpisano w siedzibie Tatrzańskiego Parku Narodowego, niezadowoleni są też obrońcy zwierząt
  • Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu

Konie nie znikną z Tatr. Dalej będą mogły ciągnąć wozy z turystami na drodze do Morskiego Oka. I choć dwa powyższe zdania to informacja dla górali dobra, to pojawia się „ale”, które w percepcji mieszkańców regionu zmienia dosłownie wszystko.

Jak ogłoszono w piątek na konferencji prasowej w siedzibie Tatrzańskiego Parku Narodowego w Zakopanem, transport konny na drodze do najpopularniejszego stawu w polskich górach czeka choćby nie rewolucja, a trzęsienie ziemi. Najpóźniej od stycznia 2026 r. (być może szybciej) ze szlaku znikną ciężkie wozy, na których mieściło się kilkanaście pasażerów, a zastąpią je lekkie (zapewne nie więcej jak 5-osobowe) dorożki. Konie będą ciągnąć te ostatnie tylko na pierwszych 2,5 km szlaku, czyli od parkingu na Palenicy Białczańskiej do wodospadu Wodogrzmoty Mickiewicza. Dalej turyści będą musieli z bryczek wysiąść i iść pieszo lub przesiąść się na elektryczne autobusy, którymi zarządzał będzie TPN. Bardzo możliwe, iż wielu już od początku dostanie też możliwość jazdy samym elektrycznym busem.

Gdy około południa informacje te przekazywali światu ministra klimatu Paulina Hennig-Kloska oraz dyrektor parku Szymon Ziobrowski, na ich twarzy gościł szeroki uśmiech. Siedzący obok podhalańscy samorządowcy i przedstawiciel fiakrów wyglądali natomiast jakby ktoś chwilę wcześniej, podał im czarną polewkę. Ostatecznie ci ostatni porozumienie również podpisali, choć każdy przyznał, iż robi to bez radości.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Górale ministrze już nie wierzą

Górale w teorii mają utrzymać miejsca pracy, dalej mogą liczyć na zarobek i mają mieć za co utrzymać swoje konie. Te dzięki temu nie znikną z krajobrazu Podhala, czego bało się wielu obserwatorów, gdyby faktycznie całkowicie wycofano zwierzęta z trasy. Dlaczego więc górale nie uważają porozumienia za swój sukces?

— Przede wszystkim dlatego, iż na Podhalu minister Hennig-Klosce to mało kto już wierzy — mówi w rozmowie z Onetem osoba blisko związana ze starostwem powiatowym w Zakopanem.

— mówi.

Jak przypomina nasz rozmówca, wówczas warunkiem tego miało być zmniejszenie pasażerów na wozie o dodatkowe kilka osób. Od tamtego czasu minęło zaledwie dziewięć miesięcy, ale w całości trafiło ono do kosza.

— Kto nam dziś zagwarantuje, iż za kolejne pół roku pani minister ponownie nie wycofa się ze swoich obecnych ustaleń, bo uzna, iż jej sukces jest „zbyt mały”? Zwłaszcza w sytuacji, gdy nie zaakceptują „obrońcy zwierząt” i będą dalej żądali całkowitego usunięcia koni z Tatr — pyta urzędnik.

Słowa te częściowo potwierdza sam starosta tatrzański Andrzej Skupień. W rozmowie z Onetem przyznaje on, że porozumienie strona podhalańska musiała podpisać pod przymusem. Ratowano bowiem, choć resztkę tradycji koniarskiej w Tatrach.

— Gdyby porozumienia nie było, to pod koniec tego roku konie mogłyby zniknąć z Tatr całkowicie. Przewoźnicy mają umowę z parkiem do końca roku. Kolejnych by z nimi nie podpisano i tak skończyłaby się cała ta branża. 60 rodzin straciłoby źródło utrzymania — mówi Skupień.

Górale: wyrzucają nas z ziemi, która kiedyś była nasza

Krótko po konferencji w Zakopanem rozmawiamy z samymi fiakrami z Morskiego Oka. To mieszkańcy wiosek Bukowina Tatrzańska, Białka Tatrzańska, Czarna Góra, Brzegi, Leśnica.

— Z ludzi wolnych i niezależnych, prowadzących własne biznesy staniemy się podwykonawcami Tatrzańskiego Parku Narodowego, których zarobki będą uzależnione od dobrej woli „pana i władcy” czyli dyrektora parku — mówi Jasiek, jeden z wozaków.

— dodaje góralski hodowca koni.

Kolejny z fiakrów pracujących na drodze do Morskiego Oka dodaje, iż po tym, co się dziś stało, czuje się fatalnie.

— Mój dziadek przed 1955 r., czyli utworzeniem Tatrzańskiego Parku Narodowego był właścicielem ziemi przy tym szlaku. Był z Białki Tatrzańskiej. W tej wsi więcej ludzi miało ziemię w tym regionie Tatr. Stąd nazwa Palenica Białczańska — mówi Stanisław.

— Dziadka wywłaszczono z tych gruntów za grosze, których w proteście choćby nie przyjął. Za tamtą niesprawiedliwość w latach 90. umożliwiono nam potomkom wywłaszczonych pracę w tym miejscu. Teraz się nas ponownie wyrzuca. To wszystko w czasie gdy w Warszawie ludzie odzyskują kamienice należące kiedyś do ich przodków. I tam to jest „dziejowa sprawiedliwość”, a tu góralom się mówi „bye, bye” bo opinia publiczna uważa, iż konie cierpią. A co z ludźmi — niemal krzyczy do słuchawki fiakier.

PAP/Grzegorz Momot

Ministra klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska (z prawej) i przedstawiciel fiakrów Andrzej Mąka (z lewej) na konferencji prasowej w siedzibie Tatrzańskiego Parku Narodowego w Zakopanem

„Wina Tuska” czy „wina Dudy”?

Górale, zarówno ci, którzy faktycznie pracowali przy przewozie turystów na drodze do Morskiego Oka, jak i reszta mieszkańców regionu czuje się dziś zdradzona przez polityków.

— Gdyby PiS rządziło to, by do tego nie doszło — mówi nam kobieta, którą spotykamy przed jednym ze sklepów w Poroninie. — Przyszedł Tusk i PO i oni właśnie tak z nami góralami robią. Potraktowali nas jak za przeproszeniem „szmaty”, bo miastowi nie widzą, do czego jest koń i chcieliby, by ten pachnął, leżał w stajni i hasał po łące. A koń proszę pana, jest do roboty. Zawsze tak było — dodaje góralka.

Jej wypowiedzi przysłuchuje się o dwie dekady młodszy mężczyzna, który właśnie podjechał przed ten sam sklep samochodem.

— Nie macie racji ciotko — mówi i spogląda to w moją to w jej stronę. — Górali faktycznie zdradzono. Tusk tyle naobiecywał i nie spełnił, iż właśnie górali sobie jako łatwy cel znaleźli, by przywalić w fiakrów i pokazać, jacy to nie są w rządzie silni i sprawczy. Ale nie byłoby to możliwe, gdyby nie zdradził nas… Duda. To właśnie na prezydencie najbardziej się zawiodłem — dodaje.

Młody mężczyzna gwałtownie tłumaczy, iż jeszcze niedawno wozacy z Tatr byli praktycznie „nie do ruszenia”, ale wszystko zmienił podpis prezydenta Andrzeja Dudy na ustawie o elektromobilności.

Droga do Morskiego Oka, choć leży na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego, jest własnością starostwa tatrzańskiego. Dlatego to starosta tworzy organizację ruchu na asfaltowym szlaku. Starosta Skupień tak jak i wszyscy jego poprzednicy góralskich fiakrów bronili i mówili, iż jeżeli konie zostaną z drogi wycofane, to oni nie zgodzą się na żadną inną formę transportu w tym miejscu. Wówczas do Morskiego Oka można by dostać się tylko na piechotę. Ministra Hennig-Kloska od maja zeszłego roku wiedziała o takim stanowisku samorządowców. Dlatego do ustawy o elektromobilności zrobiono „wrzutkę”, w której zapisano, iż dyrektor każdego parku narodowego w Polsce ma prawo samodzielnie i bez pytania kogokolwiek o zgodę decydować o kursach pojazdami na prąd, o ile takie przejazdy służą celom edukacyjnym. Andrzej Duda ustawę podpisał i tym samym dał ministerstwu klimatu i środowiska „wytrych” na pokonanie weta samorządów z Podhala przeciwko e-autobusom.

— I ja już teraz sam nie wiem, czy ten Duda to faktycznie podpisuje, co leci, bez czytania i on zdradził nas górali mimowolnie, czy on zrobił to specjalnie — zastanawia się Marian (tak przestawia się nasz rozmówca). — Oj myślę, iż on do końca kadencji już tu raczej nie przyjedzie — dodaje.

Obrońcy zwierząt również nie widzą żadnego sukcesu

Piątkowe porozumienie nie zadowala też działaczy na rzecz praw zwierząt, którzy przez lata alarmowali o ciężkim w ich opinii losie tatrzańskich koni.

— O tym, iż ma dojść do zmian w funkcjonowaniu transportu konnego do Morskiego Oka, dowiedzieliśmy się dziś z mediów. Co szokuje najbardziej – dostaliśmy spięte ze sobą usługi transportowe furmanów i parku narodowego. W kampanii wyborczej obecna koalicja obiecywała nam, iż będzie rozmawiała ze stroną społeczną. Uwierzyliśmy im! Daliśmy im społeczny mandat do rządzenia i mamy dokładnie to samo, co mieliśmy wcześniej — nikt nie liczy się ze zdaniem suwerena — mówi Anna Plaszczyk, koordynatorka kampanii ratowania koni z Morskiego Oka Fundacji „Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt — Viva!”.

Jak przypomina działaczka, 68 proc. Polek i Polaków chce likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka.

Dagmara_K / Shutterstock

Jezioro Morskie Oko, Tatry, Polska

— My jako organizacja pożytku publicznego ich wszystkich reprezentujemy w walce o te zwierzęta. Tymczasem Ministerstwo Klimatu i Środowiska nie rozmawia z nami o zmianach na trasie i ustala zasady, które zabetonują cierpienie koni na długie lata na tej trasie i klepie się po plecach z prawicowym starostą powiatowym. Ustala je z biznesmenami, którzy na cierpieniu tych koni zarabiają. Bez refleksji o cierpieniu tych zwierząt, etyce, ustawie o ochronie zwierząt czy wreszcie – bez refleksji o oczekiwaniach społecznych. Nie tak miało być! Nie na to się umawialiśmy w maju ubiegłego roku. Wtedy Ministra obiecywała likwidację transportu konnego do Morskiego Oka, dziś betonuje ten transport, a co za tym idzie – cierpienie koni. Szokuje nas pominięcie strony społecznej w rozmowach o zmianach, szokuje nas to jakie to mają być „zmiany”. Nie zgadzamy się na taki scenariusz i nie zgadzają się na niego Polki i Polacy. W naszych mediach społecznościowych najczęstszym komentarzem do tego, co się stało jest „Skandal”. Nie zamierzamy tak tego zostawić, bo nie na to się umawialiśmy. Umawialiśmy się na dialog i na zmianę jakościową. Tymczasem mamy niesmak i betonowanie zwyczajów, które powinniśmy odsyłać do wstydliwej historii — uważa Anna Plaszczyk.

Turyści podzieleni

Najbardziej podzieleni całą „wojną o konie” są turyści. Część z nich jest zadowolonych, iż konie „będą mniej się męczyć i cierpieć” a inni uważają, iż zmiany poszły za daleko.

— Kiedyś, jak byłem dzieckiem, to największą frajdą było pojechanie na wakacje do dziadków na wieś i przejażdżka na ciągniętym przez konia wozie z sianem — mówi Mieczysław Stelinoga, turysta, którego spotykamy na stoku narciarskim na Bukowinie Tatrzańskiej. — A konie to wówczas, takie wozy ciągnęły, iż dziś traktor by nie pociągnął. I co? I żyły i miały się dobrze. Bo koń to jest do pracy. Ale miastowi to o tym już dziś nie wiedzą. A np. ja teraz jestem na wyjeździe z wnukami. I zabrałem te dzieci na przejażdżkę końskim kuligiem. To było cztery dni temu. Od tego czasu wnuki miały masę innych atrakcji. I proszę mi wierzyć, ale dla nich najlepsza frajda to był właśnie ten koń. Konie w Tatrach powinny zostać. To jest atrakcja porównywalna do samego stawu — dodaje 67-letni turysta z Piotrkowa Trybunalskiego.

— A ja powiem, iż dobrze się stało, iż ten transport konny przechodzi do lamusa — uważa Halina, 40-latka z Gliwic, również odpoczywająca właśnie na Podhalu. — Konie to ciągnęły wozy 100 lat temu, bo wówczas nie było tylu aut i autobusów. Ale dziś mamy XXI w. To wstyd był wielki, iż konie na tej trasie do Morskiego Oka padały ze zmęczenia. Dla mnie więc jest to zmiana na plus.

Idź do oryginalnego materiału