Jarosław Kaczyński przekonuje dziś, iż Polska pod rządami Donalda Tuska jest krajem „na granicy pewności” dalszych aktów sabotażu. To retoryka dobrze znana: w chwilach kryzysów prezes PiS od lat posługuje się mechanizmem wzbudzania niepokoju, by następnie zaprezentować siebie oraz swoją partię jako jedyne remedium. Problem w tym, iż sposób, w jaki tym razem próbuje zbudować narrację o chaosie i nieskuteczności państwa, odsłania przede wszystkim słabość jego własnych argumentów – i krótką pamięć.
Podczas czwartkowej konferencji prasowej Kaczyński mówił o rządowej reakcji na akty dywersji na polskiej kolei. „To zdumiewająca sprawa, iż nie sprawdzono torów” – grzmiał, dodając, iż pierwsze sygnały były rzekomo „bagatelizowane”. Prezes prezentował się niczym rzecznik służb specjalnych, który z pamięci odtwarza procedury bezpieczeństwa. Tyle tylko, iż w jego słowach było znacznie więcej politycznej inscenizacji niż chłodnej analizy.
Kaczyński stwierdził, iż władze „nie czują stanu zagrożenia”, a Polska „przy tym rządzie nie jest bezpieczna”. W innym miejscu mówił wręcz o „podwójnym zagrożeniu” – ze strony Rosji oraz… polskiego rządu. „Bez zmiany ludzi, którzy potrafią i chcą, ten stan się nie zmieni” – podkreślił. Trudno nie zauważyć, iż te słowa brzmią jak polityczna zapowiedź, a nie jak troska o bezpieczeństwo państwa. To stara taktyka: strach plus personalne wskazanie winnych.
Problem w tym, iż narracja prezesa gwałtownie rozpada się przy konfrontacji z faktami. Premier Donald Tusk w Sejmie mówił jasno: oba zdarzenia miały „charakter intencjonalny”, a sprawcy – obywatele Ukrainy – po dokonaniu sabotażu uciekli na Białoruś. Prokuratura to potwierdziła. Trudno zatem oskarżać polski rząd o celowe zaniechania, skoro mowa o operacji dywersyjnej o charakterze transgranicznym, zaplanowanej z udziałem państwa trzeciego.
Kaczyński jednak nie zajmuje się konsekwentną analizą. Jego rolą – od miesięcy – jest budowanie alternatywnej rzeczywistości, w której rząd Tuska odpowiada za każdy incydent, a PiS wciąż jest jedyną siłą zdolną „uratować” państwo.
To, czego zabrakło w wypowiedziach prezesa, to refleksja nad tym, jak wyglądał system bezpieczeństwa państwa, gdy PiS sprawował władzę. Przez osiem lat partia Kaczyńskiego podporządkowywała sobie służby, centralizowała kontrolę i wymieniała kadry. jeżeli dziś system ma luki – to nie powstały one w ciągu kilku miesięcy.
Ironią jest więc, gdy Kaczyński mówi: „To nie jest tak, iż nikt nie zauważał niebezpieczeństw przed 2022 rokiem”. Przypomnijmy: to jego ugrupowanie, będąc u steru, odpowiadało za modernizację infrastruktury krytycznej, w tym kolei. Nie zrobiło tego. To jego nominaci odpowiadali za przygotowanie państwa na działania hybrydowe. I to za czasów PiS państwo nie zdołało zbudować ani sprawnego systemu wykrywania sabotażu, ani przejrzystego obiegu informacji między służbami.
Dziś prezes próbuje więc obciążyć rząd odpowiedzialnością za problemy, do których sam – pośrednio lub bezpośrednio – się przyczynił.
Wypowiedzi Kaczyńskiego nie są niczym nowym. To kolejny refren z wieloletniej pieśni: gdy PiS traci wpływy, prezes opowiada o zagrożeniach, oskarża rządzących o niekompetencję i stara się ustawić siebie w roli jedynego strażnika bezpieczeństwa. Zawsze w tym samym stylu – pełnym emfazy, insynuacji i apokaliptycznych wizji.
Problem polega na tym, iż polska debata publiczna potrzebuje dziś mniej patosu, a więcej sensu. Mniej strachu, a więcej faktów. I mniej polityków, którzy próbują budować swoją pozycję na każdym kryzysie, licząc, iż społeczeństwo nie zauważy powtarzalności ich przekazu.
Jarosław Kaczyński po raz kolejny próbuje przesunąć odpowiedzialność, tworząc narrację pełną oskarżeń, ale pustą w treści. To strategia skuteczna politycznie – ale groźna dla jakości życia publicznego. I coraz bardziej widoczna.

13 godzin temu










