Polecenie wprowadzenia wojsk polskich na Ukrainę może przyjść z Waszyngtonu, ewentualnie via Londyn, a nie z Paryża, no i rzecz jasna nie z Warszawy. Taki i tylko taki przekaz powinniśmy odebrać w związku z rozmowami Emmanuela Macrona i Donalda Tuska.
Siły pokojowe na Ukrainie jako zalążek armii europejskiej?
Jasne jest, że francuski prezydent zrobił też tę grzeczność Koalicji Obywatelskiej, iż pozwolił jej liderowi nieco się odżegnać od natychmiastowej interwencji na Wschodzie, co jest zagadnieniem na wagę prezydentury ważniejszym choćby niż ewentualne ujawnienie, iż Rafał Trzaskowski jest tajnym ministrantem, w dodatku namiętnie biorącym udział w wyścigach samochodowych. To nie jest moment na dalsze licytowanie się w bezwarunkowej miłości do Kijowa i spindoktorzy głównych partii dawno to odkryli.
Przede wszystkim jednak koncept europejskich sił pokojowych na Ukrainie tak, jak się go rozumie w Paryżu i (w mniejszym stopniu) w Berlinie miałby być pierwszym krokiem do utworzenia armii europejskiej, istniejącej niezależnie od sił NATO, a co za tym idzie nieco mniej anglosaskiej, za to pozwalającej Francuzom i Niemcom wykazywać się pełnym zaangażowaniem w wojnę na Ukrainie bez szybkiego ulegania dyktatowi nowej administracji USA na ostrzu noża stawiającej kwestię podniesienia europejskiego haraczu za amerykańską ochronę.
Francji i Niemiec nie stać na wyścig zbrojeń
Oczywiście, ze strony eurokratów nie jest to bynajmniej działanie emancypacyjne, ale raczej oszczędnościowe wobec narastających problemów finansowych obu głównych państw Unii Europejskiej. Ze względu na kryzys polityczny Francja zacznie rok 2025 z prowizorium budżetowym na poziomie roku 2024, a zatem bez zapowiadanego wcześniej wzrostu nakładów na obronność o 3,3 miliarda euro, do kwoty przeszło 50,5 miliarda euro, w ramach siedmioletniego programu modernizacji sił zbrojnych. Francja ledwo sięga NATO-wskiego limitu 2 proc. PKB na wydatki wojskowe, a trzeba pamiętać, iż już podczas swej pierwszej kadencji Donald Trump uznawał ten pułap za dalece niewystarczający.
Również Niemcy po raz pierwszy od II wojny światowej dopiero ten rok zakończą przeskoczeniem 2-procentowej poprzeczki i również znajdują się w stanie politycznego, międzypartyjnego zamieszania. Co więcej, niemiecki wzrost nakładów udało się osiągnąć dopiero w wyniku swego rodzaju polonizacji budżetu, czyli skierowania na obronność środków z Sondervermögen Bundeswehr, funduszu celowego, któremu poluzowano ścisłe niemieckie rygory zadłużenia i polityki kredytowej. Bez niego w budżecie federalnym przez cały czas brakowałoby 20-25 miliardów euro, sęk w tym, iż takie nadzwyczajne w warunkach niemieckich rozwiązanie ma ściśle zakreślony czas funkcjonowania (do 2027 r.) i po tym okresie albo musiałoby zostać przedłużone, co wiązałoby się z uznaniem fikcyjności konstytucyjnej dyscypliny budżetowej, albo należałoby jawnie znieść czy przynajmniej znowelizować Schuldenbremse, art. 109, par. 3 i art. 115 ustawy zasadniczej RFN ustalający sztywną granicę deficytu budżetowego na 0,35 proc. PKB, albo wreszcie rząd federalny, niezależnie przez jakie partie sformułowany – musiałby dokonać cięć wydatków socjalnych, co już jest podpowiadane Berlinowi m.in. przez Atlantic Council i inne ośrodki amerykańskie. Wszystkie trzy rozwiązania łączy zaś jedno – w praktyce oznaczałyby koniec tradycyjnej niemieckiej polityki finansowe.
Najpierw europejskie ustępstwa
Wobec tych wszystkich uwarunkowań, niewesołych dla klasy politycznej Francji i Niemiec armia europejska, zwłaszcza początkowo w formie polsko-bałtyckiej Legii Cudzoziemskiej wydawać by się mogła racjonalnym rozwiązaniem przejściowym, sęk w tym, iż wprawdzie Berlin ma wciąż decydujący głos w środkowoeuropejskich kwestiach gospodarczych, jednak w kwestiach strategicznych Warszawa, Wilno, Ryga, Tallin i Bukareszt leżą bezwarunkowo w Strefie Amerykańskiej i to Anglosasi czy, dokąd i kiedy kraje zostaną posłane na wojnę. Emanuel Macron ma zatem poniekąd przed sobą albo udawanie Napoleona (z którego popiersiem lubi pozować) aż do ucieczki cesarza spod Moskwy i utraty Wielkiej Armii, albo też może kontynuować swój los Napoleona III, czyli pozera i kieszonkowego władcy, który wszystkie swe działania, zwłaszcza w polityce międzynarodowej, czynił wyłącznie pour la reine d’Angleterre, aż jego kariera zatoczyła krąg i skończył na wygnaniu w kraju Anglosasów.
Tymczasem ekipa Trumpa również chciałaby przerzucić koszty wojny na europejskich wasali, a choćby zmusić ich do bezpośredniego zaangażowania w konflikt, jednak bez redukowania haraczu na rzecz kompleksu wojenno-przemysłowego Ameryki. Można zatem założyć, iż ostatecznie dojdzie do rozwiązania kompromisowego: Francuzi i Niemcy zapłacą za sprzęt wojskowy tyle ile chcą Amerykanie (i prawdopodobnie dokonają wielu innych koncesji gospodarczych na rzecz USA), a w zamian Polacy i Bałtowie pojadą dać się zabić na Ukrainie.
Zdementowanie informacji o szybkim uformowaniu korpusu polskiego gotowego wyruszyć do przyszłej strefy rozgraniczenia rosyjsko-ukraińskiego tylko potwierdza, iż plan taki istnieje i czeka jedynie na zielone światło ze strony hegemona.
Konrad Rękas