Nie trzeba być obrońcą praw zwierząt, by dostrzec, iż Przemysław Czarnek po raz kolejny wystawił Prawo i Sprawiedliwość na pośmiewisko. Jego słowa o psach na łańcuchach są nie tylko skandaliczne, ale i symboliczne — pokazują, jak głęboko w myśleniu części polityków PiS wciąż tkwi mentalność sprzed kilku dekad.
„Jak jeżdżę na rowerze, to jestem szczęśliwy, kiedy widzę psa uwiązanego na łańcuchu, a nie psa, który biega luźno” – oznajmił w Radiu Zet wiceprezes PiS. To zdanie, wypowiedziane z rozbrajającą szczerością, obnaża sposób, w jaki Czarnek postrzega świat: nie przez pryzmat empatii, ale własnej wygody. Pies ma być uwiązany, bo Czarnek chce spokojnie pedałować po wsi.
W tej samej wypowiedzi polityk dodał, iż „pies uwiązany na łańcuchu ma przy sobie miskę z wodą, jedzenie, budę i nie zagraża nikomu”. To tłumaczenie, które można by uznać za groteskowe, gdyby nie fakt, iż wypowiada je człowiek, który jeszcze niedawno był ministrem edukacji. Sprowadzanie problemu cierpienia zwierząt do obecności miski i budy to myślenie rodem z PRL-owskiego podwórka, nie z XXI wieku.
Słowa Czarnka wywołały burzę – i słusznie. Ale jeszcze bardziej znacząca była reakcja jego własnej partii. Jarosław Kaczyński, zapytany o tę wypowiedź, przyznał: „Nie podpisuję się pod tym”. Dodał jednak natychmiast, iż PiS nie jest formacją „ludzi, którzy się we wszystkim zgadzają”.
To stwierdzenie brzmi jak klasyczna ucieczka w półśrodek. Kaczyński próbuje zachować pozory cywilizowanego dystansu, a jednocześnie nie ma odwagi potępić swojego współpracownika wprost. Jego komentarz: „Sądzę, iż pan prof. Czarnek woli, żeby go pies nie gonił, kiedy on jedzie na rowerze” – to raczej żart niż stanowisko lidera partii, która przez osiem lat rządziła krajem.
Co więcej, głosowanie nad tzw. ustawą łańcuchową pokazało, iż PiS nie potrafi się zjednoczyć choćby w sprawie tak oczywistej jak humanitarne traktowanie zwierząt. 49 posłów, w tym sam Kaczyński, poparło ustawę; 84 było przeciw, a 30 wstrzymało się od głosu. Niektórzy w ogóle… wyjęli karty. To nie tylko dowód chaosu, ale i braku moralnego kompasu.
PiS od lat próbuje przekonywać, iż reprezentuje „zwykłych Polaków”, a tymczasem nie potrafi zająć wspólnego stanowiska w sprawie, która dla większości społeczeństwa jest oczywista. Bo czy naprawdę trzeba prowadzić polityczne dyskusje nad tym, iż pies nie powinien całe życie spędzać przywiązany do łańcucha?
Warto przypomnieć, iż sam Jarosław Kaczyński przed laty prezentował się jako obrońca zwierząt. To on wspierał nowelizacje ustaw mających poprawić los czworonogów i pozował do zdjęć z kotami, które miały ocieplać jego wizerunek. Dziś, zamiast bronić tej wartości, Kaczyński woli zbywać temat żartem i przerzucać odpowiedzialność na „różnorodność opinii w partii”.
To klasyczna dla niego taktyka: dystansować się od skandalu, ale nie rozwiązywać problemu. Bo w PiS, mimo oficjalnej hierarchii, nikt nie ponosi realnych konsekwencji za kompromitujące wypowiedzi. Czarnek może więc bezkarnie opowiadać o swoim „szczęściu na widok psa na łańcuchu”, a prezes – zamiast go zdyscyplinować – ogranicza się do półuśmiechu i komentarza o „zmieniających się epokach”.
„Należy tę sprawę załatwić w sposób cywilizowany” – dodał Kaczyński. Brzmi to jak kpina, gdy przypomnieć, iż jego partia przez lata blokowała wiele prozwierzęcych inicjatyw, a część jej polityków z dumą fotografowała się na tle klatek z norek.
Spór o psy na łańcuchach to tylko symbol większego problemu: w PiS od dawna nie ma jedności. Z każdym kolejnym tematem – czy to o aborcji, polityce rolnej, czy o zwierzętach – partia Kaczyńskiego przypomina coraz bardziej zdezorientowaną grupę, która „żre się” między sobą o każdy szczegół.
W rezultacie PiS coraz częściej wygląda jak polityczna wersja tych samych łańcuchów, których tak broni Czarnek – uwiązany do przeszłości, niezdolny do ruchu naprzód, ograniczony przez własny konserwatyzm i hipokryzję.
Bo jak zauważył sam prezes, „zmieniła się epoka”. Problem w tym, iż jego partia tego nie zauważyła.