Jarosław Kaczyński nigdy nie rozumiał polskiej wsi. Nigdy nie miał z nią nic wspólnego. To typowy mieszczański inteligencik z Żoliborza, który swoje życie spędza w domu jednorodzinnym otrzymanym w dziwnych okolicznościach. On nie zna zapachu obornika, ciężaru pracy przy hodowli zwierząt ani trudów związanych z uprawą ziemi. Gardzi tym światem. I to widać po każdym jego ruchu politycznym.
Pamiętacie „piątkę przeciwko wsi”? Tak, tę ustawę, która miała zniszczyć polską hodowlę. Pod płaszczykiem ochrony zwierząt chodziło tylko o jedno – uderzyć w rolników i odebrać im źródło utrzymania. Kaczyński nie wahał się ani chwili. Bo dla niego chłop to problem, którego najlepiej się pozbyć.
Potem przyszła epidemia ASF i masowe wybijanie świń. Tysiące gospodarstw straciło swoje stada, często dorobek życia. Rolnicy zostali z długami, a państwo odwróciło się plecami. A Kaczyński? Wygodnie siedział na Żoliborzu i przyglądał się, jak wieś pogrąża się w rozpaczy.
Dalej były kolejne pomysły: podatek od studni, podatek od fotowoltaiki. Absurdalne obciążenia, które miały uderzyć w tych, którzy próbowali sobie radzić i inwestować w niezależność. Na wszystko Kaczyński się godził. Bo przecież dla niego chłop to ktoś gorszy, ktoś, kto nie zasługuje na szacunek.
Efekt? Wieś się wyludnia. Młodzi uciekają do miast albo za granicę. Gospodarstwa padają jedno po drugim. Zamiast rozwoju – bieda, zamiast inwestycji – bankructwa. A to wszystko w kraju, który mógłby być rolniczą potęgą Europy.
Jarosław Kaczyński nie tylko nienawidzi wsi. On świadomie ją niszczy. Bo w jego wizji Polski miejsce dla prostych ludzi kończy się na kartce wyborczej. Później liczy się tylko Żoliborz, tylko stolica, tylko wielkomiejski salon.