Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku Stany Zjednoczone borykały się z recesją gospodarczą, doradzający Billowi Clintonowi w ówczesnych wyborach prezydenckich James Carville ukuł hasło, które na kolejne dziesięciolecia dla wielu stało się wyznacznikiem neoliberalnego myślenia (czy dalej, neoliberalnego światopoglądu). The economy, stupid! (Ekonomia, głupcze!) przywołano bodaj we wszystkich językach, przykrawając slogan do sytuacji danego kraju, firmy, czy choćby spraw prywatnych. Hasło tyle znane, co nadużywane, z czasem znalazło wiele odmian, gdzie słowo „ekonomia” zastępowano równie ważkim rzeczownikiem, zwracając uwagę na potrzeby, deficyty czy wręcz kryzysy kolejnych dziedzin i dyscyplin. Wciąż używamy go, bywa, iż intuicyjnie, bywa, iż w chwili graniczącej z rezygnacją, aby pokazać, jak blisko jesteśmy kryzysu, o ile już w nim nie tkwimy.
Gdy zatem polska prezydencja w Radzie Unii Europejskiej za hasło obiera „Bezpieczeństwo, Europo!”, trudno nie doszukiwać się podobieństw. Bo choć dobór słów zdecydowanie bardziej stonowany niż lata temu w USA, to dzisiejszej Europie stawiamy mocną diagnozę, wskazując na niedostatki w wielu dziedzinach, na kryzys naszego szeroko rozumianego bezpieczeństwa (co dobrze opisują priorytety przyjęte na najbliższe sześć miesięcy), ale także – co wypada dopowiedzieć mało już teatralnym szeptem – na kryzys przywództwa jako takiego. Przywództwa, bez którego stabilności, racjonalności czy pewnej przewidywalności, bezpieczeństwo najzwyczajniej nie jest możliwe. Kryzysy się mnożą – nadchodzące wybory w Niemczech, niestabilność Francji, Austria niezdolna do sformowania rządu bez skrajnej prawicy, Słowacja niczym rozpędzone autko pędząca w stronę Rosji, Węgry – choć z niewielkimi nadziejami na solidną opozycję – „bezpiecznie” tkwiące w objęciach Putina, Elon Musk ze swoimi apetytami na ingerencje w politykę Starego Kontynentu, wojna hybrydowa, dezinformacja czy wreszcie ogólny niepokój, nadwątlający i tak kruchą materię odporności społecznej. To już sporo, a przecież choćby nie dotarliśmy do sedna, ledwie dotykając co poniektórych problemów. Chciałoby się rzec: „Europa jaka jest, każdy widzi”, ale trudno dziś beztrosko przykładać tą starą definicję do tworu tak skomplikowanego jak nasza Unia, do organizmu, którego życie wewnętrzne i zewnętrzne jest poniekąd w polskich rękach.
Europa raportuje
Nie jest bynajmniej tak, iż Unia nie jest owych kryzysów i wyzwań świadoma. Nie idzie bynajmniej o łatanie dziur po wielowymiarowo złej, a jednocześnie niemal nieobecnej węgierskiej prezydencji, która przypadła na drugą połowę ubiegłego roku. W pewnym sensie… to choćby lepiej, bo Orban nie zdążył nic zepsuć, gdy Unia – poza codziennym biegiem spraw – zajęta była przygotowaniami do otwarcia nowego cyklu administracyjnego/instytucjonalnego, jaki wymusiły najpierw eurowybory, a następnie formowanie się nowej, poszerzonej i skupionej na wyzwaniach współczesności Komisji Europejskiej. Praktykowana w mniejszym czy większym milczeniu strategia zażegnywania skutków, przy jednoczesnej taktyce nakazującej by „robić swoje”, pomogła UE dobrnąć do stycznia 2025.
Nie jest jednak tak, by Europa czas ten przespała czy pozostawała bezrefleksyjną. Gdy bowiem spojrzeć na rok 2024, to można określić go jako czas raportów, rzetelnych analiz stanu wyjściowego, wskazujących rozwiązania na „lepsze jutro”. Pierwszym z nich jest przygotowany na zlecenie Rady Europy, przygotowany przez Enrico Lettę – byłego premiera Włoch i przewodniczącego Instytutu Jacques’a Delorsa – raport dotyczący przeszłości jednolitego rynku, wskazujący na rozziew pomiędzy Europą a Stanami Zjednoczonymi, gdy idzie o wyniki gospodarcze. Letta wskazuje w nim między innymi, iż choć „w czasach Delorsa” (szefa Komisji Europejskiej w latach 1985-1995) państwa członkowskie nie zgodziły się na integrację rynku energii, telekomunikacji i rynków finansowych, to dziś, gdy Unia traci na tym pod względem konkurencyjności, należy rozważyć zmianę kierunku, zastanawiając się nad szerszą unią kapitałową i energetyczną, co pozwoliłoby zbliżyć się do USA (a z czasem być może je dogonić) oraz wzmocnić naszą konkurencyjność. Istotnym elementem zaleceń Letty jest także poszerzenie katalogu istniejących na unijnym rynku swobód, obejmującego dziś przepływ osób, towarów, usług i kapitału, do których należałoby dodać swobodę przepływu innowacji. I trudno nie przyznać mu w tym względzie racji.
Skoro już padło słowo „konkurencyjność”, to właśnie jej poświęcony został drugi – w ubiegłym roku bodaj najmocniej komentowany – raport autorstwa byłego szefa Europejskiego Banku Centralnego, Mario Draghiego, przestrzegający przed „powolną agonią” unijnej gospodarki, ale i zmuszający do „spojrzenia w przyszłość”, ku konkurencyjności właśnie, ale też ku opcji „zrównoważonego dobrobytu”. I nie chodzi wyłącznie o to, iż bez myślenia perspektywicznego potkniemy się o własne nogi i choćby nie powinniśmy myśleć o pozycji globalnego lidera innowacyjności i odporności ekonomicznej. Draghi nie owija w bawełnę wskazując, iż jeżeli chcemy uniknąć powolnej agonii, jednocześnie utrzymując priorytety sprawiedliwego, przyjaznego środowisku rozwoju czy utrzymania miejsc pracy, potrzebujemy kosztownych rozwiązań. Tymczasem wedle jego szacunków na odzyskanie przez Unię Europejską konkurencyjności potrzeba około 800 mld euro rocznie. 400 stron – aż tyle, a może tylko tyle – potrzebował Draghi, aby przeanalizować wszystkie sektory unijnej gospodarki, a także wskazać recepty, dające szansę na poprawę ich działania. Najistotniejsze są jednak trzy wyzwania, których wdrożenie będzie nie zawsze przyjemne, a na pewno kosztowne. Mowa zatem o likwidacji powiększającej się luki inwestycyjnej między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi i Chinami, szczególnie gdy idzie o kwestie nowych technologii. Dalej: taki kształt dekarbonizacji gospodarki, który podniesie konkurencyjność UE. I wreszcie – co za chwilę odmienimy przez wszystkie możliwe przypadki – bezpieczeństwo zarówno w wymiarze wojskowym, ekonomiczno-geopolitycznym, jak i każdym innym (co znajduje odzwierciedlenie w priorytetach polskiej prezydencji).
Bezpieczeństwo jest kanwą trzeciego z wielkich raportów opublikowanych w roku 2024. Jego autorem jest były prezydent Finlandii, Sauli Niinistö, w osiemdziesięciu zaleceniach formułowanych dla europejskiego bezpieczeństwa wskazujący w pierwszym rzędzie, iż „razem bezpieczniej”. Owo „razem” odnosi się oczywiście do Unii jako wspólnoty, która powinna być zdolna do wzmocnienia swych możliwości cywilnych i militarnych, do identyfikowania i analizowania potencjalnych zagrożeń oraz wczesnego reagowania na nie, do wzmacniania swojej odporności cywilnej, społecznej i militarnej, do budowania umiejętności reagowania na kryzysy, a wobec ich narastania do wzmacniania współpracy pomiędzy ludnością cywilną a wojskiem. Niinistö pisze wprost o konieczności wzmocnienia świadomości istniejących zagrożeń: tych wynikających z manipulacji informacją, zagrożeń cybernetycznych i hybrydowych, z możliwości stosowania sabotażu czy wreszcie reakcji na otwartą agresję. Raport proponuje również opracowanie regulacji ustanawiającej wspólne standardy gotowości kryzysowej, tak by decyzje można była podejmować wspólnie, gwałtownie i sprawnie, bez wikłania się w wielotygodniowe czy wielomiesięczne dyskusje czy spory. Dziś wiemy już, iż orientacja Unii w kierunku obronności i bezpieczeństwa stanowi priorytet, a obok rozmaitych reakcji na sam raport warto pamiętać o nowym kształcie samej Komisji Europejskiej, wprost wzbogaconej o stanowisko Komisarza ds. Obrony (były premier Litwy Andrius Kubilius), a także stawiającej na współpracę w dziedzinie bezpieczeństwa, zakładającej kooperację z NATO, czy wreszcie polityczne docenienie doświadczeń państw graniczących ze stanowiącą bezpośrednie zagrożenie Rosją (Komisarz ds. bezpieczeństwa została wszak Finka, Henna Virkkunen, zaś wiceprzewodniczącą Komisji Europejskiej oraz wysoką przedstawicielką Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa, Estonka Kaja Kallas). Obronność i bezpieczeństwo są zatem wysoko na liście unijnych priorytetów.
Szansa czy lekcja
Nie jest zatem tak, iż Polska rozpoczyna prezydencję w wielkiej pustce, iż to naszym zadaniem jest wnieść światło w zagmatwane biurokracją korytarze, wyleczyć niemoce i brak skuteczności, czy wreszcie „przejąć przywództwo”. To ostatnie nie jest zresztą nominalną funkcją prezydencji, choć jej skuteczne sprawowanie, wraz z racjonalnym zarządzaniem unijnymi procesami, na pewno może stanowić ku niemu drogę. Zadaniem prezydencji jest poniekąd administrowanie unijnymi procesami, domykanie podjętych wcześniej tematów i procesów, ale też wprowadzanie na agendę tematów nowych i problemów wymagających sprawnej i sprawczej odpowiedzi, czy wreszcie otwieranie nowych pól dyskusji. Stanowiąc pierwszą prezydencję w nowym instytucjonalnym unijnym cyklu, Polska ma na pewno możliwość twórczego wpływu na kształt nowego myślenia. Staje też przed problemem zawiadywania całą masą tematów, które bezsprzecznie łączą się pod parasolem słowa „bezpieczeństwo”.
Słysząc „Bezpieczeństwo, Europo” wielu powtarza: „Polska stoi dziś przed wielką szansą”, dodając: „Trzymamy kciuki!”. Jednak takie „trzymanie kciuków” zbyt często prowadziło nas do bezczynności czy – jakże polskiej – mądrości po szkodzie. Jednak wskazane siedem filarów bezpieczeństwa: bezpieczeństwo zewnętrzne (a w jego ramach kształtowanie relacji z NATO, USA i innymi sojusznikami; rozwój infrastruktury wojskowej czy wsparcie dla Ukrainy), bezpieczeństwo wewnętrzne (ochrona granic, podnoszenie umiejętności radzenia sobie z zagrożeniami hybrydowymi, terroryzmem, przestępczością zorganizowaną czy wreszcie z kwestią delikatną, jaką jest nielegalna imigracja), bezpieczeństwo informacyjne (gdy wciąż musimy uczyć się rozpoznawać dezinformacje oraz próby destabilizowania polityk i relacji), bezpieczeństwo energetyczne (tak istotne, gdy wprost mówimy o uniezależnieniu się od Rosji, rozwoju zielonej energii czy drodze ku energii jądrowej) czy wreszcie bezpieczeństwo w dziedzinach takich jak żywność czy zdrowie (gdzie to pierwsze musi polegać na wzmocnieniu Wspólnej Polityki Rolnej i zapewnieniu dostępu do wysokiej jakości żywności, zaś drugie to nie tylko bezpieczeństwo lekowe i wsparcie produkcji medykamentów w na terytorium UE, ale także tak mocno podkreślane kwestie związane ze zdrowiem psychicznym dzieci i młodzieży). To… na początek.
Im dalej w las, tym więcej drzew… Bo jeszcze rozszerzenie wspólnoty o Bałkany Wschodnie, Mołdawię, trudny proces dotyczący Gruzji i… jeszcze trudniejszy, gdy idzie – nie tylko ze względów wojennych – o Ukrainę. Kolejne etapy transformacji, ale także konieczność twórczej odpowiedzi na rekomendacje pojawiające się w przywołanych powyżej raportach. Każdy z nich to krok do Unii, jakiej – jak się zdaje – mimo podziałów, chcemy. Unii, o której Donald Tusk mówi: „Zróbmy wszystko, by Europa na nowo stała się silna”. I ma rację powtarzając, iż Stary Kontynent musi odwołać się do źródeł swojej siły, te zaś – już od czasów Ojców-Założycieli – tkwią w podzielanych przez nas wartościach, w tej solidarności, którą potrafimy okazać, suwerenności, której oddać nie chcemy, w wolności, za sprawą której strzeżemy naszych praw i w końcu w sile, jaką musimy w sobie odnaleźć, aby dla idei ważniejszych wznieść się ponad małość czy prywatność. Prezydencja to również mediacja. Umiejętność nakłaniania innych do współpracy, zdolność do uzgadniania zdań i godzenia interesów. Ta będzie nam bardzo potrzebna w dobie, z jednej strony, roi się od zagrożeń zewnętrznych, zaś, z drugiej, trzeba ogarniać i rozwiązywać sprawy na własnych podwórkach.