Przegrana wojna Zachodu

1 tydzień temu

Pierwsze tygodnie realnej, bardziej już „przewidywalnej” prezydentury Donalda Trumpa (i Elona Muska, bo formalny wiceprezydent USA jest dziś obecny na dalszym marginesie władzy) są dowodem na to, iż Rosja nie wygrała (jeszcze) wojny z Ukrainą, ale już wygrała wojnę z Zachodem.

1. Koniec globalizacji

Putin i jego sprzymierzeńcy wygrali wojnę z pewną znaną nam od bardzo dawna wersją Zachodu. A także z zachodnią (zapoczątkowaną przez Zachód i przez Zachód w mniejszym lub większym stopniu kontrolowaną) globalizacją, która była (dobrą? lepszą od innych możliwych wersji historii Świata?) kolonizacją prowadzoną różnymi środkami. Globalizacja jest zawsze przemocą (symboliczną, fizyczną), warto jednak popatrzeć, co ta przemoc buduje, co wybiera, i spośród jakiego zbioru możliwości.

Prozachodnie ambicje ukraińskich elit i części ukraińskiego narodu okazały się „niewczesne”. Ukraina chciała – jak wiele innych peryferyjnych państw (łącznie z Polską) lub wiele innych grup społecznych w społeczeństwach peryferyjnych (kobiety, mniejszości etniczne i obyczajowe) – przystąpić do zachodniej globalizacji, osłonić się nią przed Rosją. Ukraina miała dość bullyingu Rosji. Jak wiele narodów i mniejszości przed nią, miała dość lokalnych bullies, lokalnych sadystów (indywidualnych i zbiorowych), którzy lubili „absolutną i nienegocjowalną suwerenność”, ponieważ taka „suwerenność” zawsze na peryferiach wydaje słabych w ręce silnych bez żadnych prawnych czy normatywnych ograniczeń. Taka „suwerenność” pozwala peryferyjnym bullies robić wszystko ze słabszymi w swoich „sferach wpływu”.

Owi lokalni „suwerenni” bullies lubili choćby czasem nazywać się katechonami. Każdy z nich miał własnego Carla Schmitta, własnego Aleksandra Dugina, a w najbardziej wyjałowionych intelektualnie krajach własnego Piotra Nowaka, którzy legitymizowali ich sadyzm na skalę ich peryferyjnych imperiów. W rzeczywistości peryferyjni bullies zawsze są agentami chaosu.

Taka do wczoraj była Rosja. Imperium drugiej kategorii, sadystyczny bully, spod którego władzy Ukraińcy próbowali uciec w zachodnią globalizację (cóż za oburzenie Agambena, cóż za oburzenie Badiou). Putin próbował co prawda, tuż po przejęciu Jelcynowskiej schedy, bliższych kontaktów z zachodnią globalizacją, próbował modernizować swój kraj. Nic mu się nie udało. Chiny znalazły sobie gigantyczną niszę w zachodniej globalizacji, którą też starają się zabudować na swój własny sposób i oddziaływać z niej na całą globalizację z coraz większą siłą. Kiedy jednak Putinowi nic w obszarze modernizacji Rosji nie wyszło, zdecydował się na odbudowę peryferyjnego imperium. A także użył wszystkich „min atomowych po zimnej wojnie” (cyt. za Stanisław Ciosek z 2014 roku, jego przestrogi na temat przyszłej antyzachodniej reakcji Putina na Majdan), czyli wyuczonych w czasie zimnej wojny „chwytów” na zachodnią opinię publiczną, zachowanych po niej „agentów wpływu” w zachodnich elitach, społeczeństwach, biznesie, żeby niszczyć otaczający świat, Unię, Amerykę, Zachód… tak, aby obywatele Rosji już nie widzieli różnicy.

To po Majdanie nastąpił brexit i pierwsza prezydentura Trumpa, a choćby to po Majdanie dzięki taśm Falenty, biznesowego partnera ludzi z kręgu Putina, został faktycznie obalony prozachodni, prounijny rząd w Polsce. Przy głośnym aplauzie polskiej „suwerennościowej” prawicy.

2. Koniec hipokryzji

Franciszek de la Rochefoucauld, który swej mizantropijnej wiedzy o człowieku nauczył się, uczestnicząc w konfliktach rozdzierających Francję u progu epoki jej dojrzałego absolutyzmu, jest autorem aforystycznej pochwały hipokryzji. Jego zdaniem „hipokryzja to hołd złożony przez występek cnocie”.

Liberalno-demokratyczny Zachód ukształtował się gdzieś w połowie drogi pomiędzy czystą etycznością chrześcijańskiego purytanizmu (sekularyzującą się powoli w kierunku świeckiej moralności prywatnej i publicznej), a hipokryzją, która zwykłym ludziom (a choćby politykom) pozwala po prostu żyć i przeżyć.

Trump hipokryzję porzucił. To prawdziwy „człowiek-homar” w rozumieniu Jareda Petersena. Petersen w swoim oszalałym naturalizmie, docenianym dzisiaj zarówno przez posthumanistyczną prawicę, jak też przez posthumanistyczną lewicę, lubi przedstawiać homary jako mistrzów przeżycia, z których dekadencki człowiek powinien brać przykład. Dlatego jednym z dowcipów na temat jego dzieła jest pytanie: „a co zrobiłyby w takim wypadku homary”?

Trump był człowiekiem-homarem, zanim to jeszcze stało się modne. Zanim chrześcijaństwo, judaizm, tomizm, oświecenie (nie w jego nurcie naturalistycznym, który także tryumf ludzi-homarów zapowiadał), kantyzm, heglizm i parę innych szkół moralnych nie wyparowały z umysłów zachodnich elit i zachodniego ludu. Trump nie jest przyczyną, ale owocem i najbardziej widomym znakiem dekadencji Zachodu.

Nowy prezydent USA to prawdopodobnie definitywny koniec zachodniej globalizacji. Załamanie realnie jednobiegunowego porządku lub choćby marzenia o jednobiegunowym porządku, opartym na uniwersalnej etyce, na uniwersalnym prawie (w pewnym wymiarze i zastosowaniu nazywanym „prawem międzynarodowym”). Trump oznacza przejście do systemu realnie wielobiegunowego, do nowego „koncertu mocarstw”, jak zwał tak zwał.

W tym wielobiegunowym świecie, nie opartym już na uniwersalnej moralności, na prawie międzynarodowym (lub znów, choćby na marzeniu o nich), Izrael sprzeda Ukrainę w zamian za zgodę Rosji na zniszczenie Iranu, co „na zawsze” (w tym świecie nie ma nic „na zawsze”) ma zapewnić Izraelowi bezpieczeństwo.

W tym wielobiegunowym świecie nie opartym już na uniwersalnej moralności i prawie Donald Trump każe Ukrainie oddać sobie ukraińskie surowce strategiczne w zamian za ochronę przynajmniej części jej terytorium. Za czasów Bidena takie negocjacje też były prowadzone, ale pod stołem, pod osłoną hipokryzji. Putin nie mógł się na te rozmowy tak łatwo powołać.

Dziś nowy prezydent USA mówi publicznie do umierającej Ukrainy: „Dajcie mi swoje złoto, to może pomogę Wam przeżyć, choćby na kolanach”. Pierwszymi, którzy witają tę deklarację z rozkoszą, są propagandyści i sztabowcy Putina. Mówią do Rosjan i do Ukraińców: „I Wy naprawdę uważaliście nas za gorszych do Ameryki?! Wy naprawdę chcieliście od nas uciekać w kierunku tego rzekomo lepszego Zachodu?!”

Z upadku hipokryzji Zachodu (która była ostatnim hołdem składanym przez zachodni występek resztkom zachodnich cnót) cieszy się alterglobalistyczna zachodnia lewica, zawsze oikofobiczna do granic tępego samobójstwa. Czy Ukraina przetrwa porażkę Zachodu? Szczerze mówiąc, wątpię. Polska też jej nie przetrwa.

Europejski „koncert mocarstw” zniszczył Europę, globalny koncert mocarstw może zniszczyć Świat. Ostatni wybuch mody na „uniwersalną moralność”, prawo uniwersalne, prawo międzynarodowe i międzynarodowe organizacje (ONZ, NATO, Unię…) wynikał z traumy pierwszej i drugiej wojny światowej. Dopóki trauma była pamiętana, wartość uniwersalnych instytucji i norm była lepiej strzeżona. Wystarczyło zapomnieć. Zapomnieliśmy z powodu Internetu, z powodu Mediów Społecznościowych? Nie, Trump nie jest millenialsem ani pokoleniem Z.

Zapomnieć można także w ataku psychozy, a Trump i Musk są psychotykami. Psychoza nie zna ograniczeń, psychoza odrzuca pamięć, która jest źródłem ograniczeń. choćby jeżeli psychoza nie niszczy pamięci, to na pewno z niej nie korzysta. Musk inwestujący w Alternatywę dla Niemiec (w której Niemcy też święcą swój cud niepamięci) to psychotyk, który odrzuca ograniczenia wynikające z pamiętania (a w najlepszym przypadku także przepracowywania) historycznych traum.

Czy sadyzmowi i psychozie Trumpa i Muska resztki liberalnego Zachodu (biedne superego) zdołają się przeciwstawić? Mówi się o Unii, która mogłaby stać się silniejsza politycznie, gospodarczo, choćby militarnie. Mówi się o odbudowie Partii Demokratycznej, takiej spod znaku liberalnego centrum, a nie spod znaku Sandersa czy Cortez, która byłaby alterglobalistyczną groteską w porównaniu z poważnym alterglobalizmem Trumpa. Ale na razie na globalnym rynku jest tylko siła pozbawiona wartości i wartości pozbawione siły. To mieszanka wybuchowa, apokaliptyczna. W dodatku w „koncercie mocarstw” Polska nigdy nie była ani nie będzie mocarstwem. Będzie dla „mocarstw” pokarmem.

3. Czekając na Wrzesień

Co zrobić po wojnie przegranej przez Zachód? Trzeba zacząć przygotowywać Polskę (Polaków) na Wrzesień ‘39. Trzeba zacząć się na ten Wrzesień przygotowywać mądrzej niż późna sanacja, która widząc przed Polską otchłań, postanowiła ukryć ją w propagandowej mocarstwowej otoczce. Czytałem kiedyś numer miesięcznika „Morze” (wydawanego wówczas przez Ligę Morską i Kolonialną) z lata 1939 roku. euforia z wzięcia Zaolzia jako pierwszej z wielu przyszłych polskich kolonii. Faktycznie, obecny jest tam tekst o przyszłej polskiej kolonii na Madagaskarze (to nie były tylko szyderstwa PRL-owskiej propagandy czy Munka). Chwilę później wybuchła wojna, po tygodniu Niemcy byli na przedmieściach Warszawy, a po dwóch realnie nie było już polskiego państwa, „państwa średniej wielkości i średniego potencjału”.

Dziś język polskiej polityki, polskich geopolitycznych ekspertów, szczególnie prawicy, choć także „narodowa lewica” nie rozumie, czemu „libki nie chcą Polski jako mocarstwa” – nie różni się aż tak bardzo od języka tamtego numeru miesięcznika „Morze”. Dzisiaj wielu „młodych politycznych realistów” sądzi, iż to nie Wrzesień nas czeka, ale przygotowujemy się na bitwę pod Grunwaldem albo na zdobycie Kremla. Oczywiście jest możliwe, iż ten nowy Wrzesień będzie się odbywać początkowo (a może i do samego końca) na frontach biznesowych czy informacyjnych. Nie znaczy to jednak, iż nie można go przegrać.

A jak powinien się przygotowywać na Wrzesień kraj „średniego potencjału i średniej wielkości”? To słuszne skądinąd pojęcie cytuję nieco polemicznie za twórcą i liderem Nowej Konfederacji, Bartłomiejem Radziejewskim, który lubi ten termin, choć moim zdaniem nie do końca rozumie, co on w odniesieniu do Polski tak naprawdę znaczy. Co znaczy w odniesieniu do kraju odbudowującego dopiero swój gospodarczy potencjał; w odniesieniu do kraju raczej trwoniącego własny dorobek normatywny, kulturowy czy instytucjonalny, zamiast go kumulować; w odniesieniu do kraju zawsze grzęznącego w totalnym i jałowym wewnętrznym konflikcie pseudoideowym i pseudopolitycznym.

Po pierwsze powinniśmy się przygotowywać na Wrzesień, łagodząc wewnętrzny polityczny konflikt, a nie go eskalując (sam śmieję się ze swojej rady, bo powtarzając ją, przekraczam granice jakiegokolwiek realizmu). A w polityce zagranicznej nie szukając wrogów, szukając przyjaciół, gdzie tylko się da. Oczywiście w tym bardzo wąskim paśmie, w jakim „państwa średniej wielkości i średniego potencjału” mają w ogóle sprawczość i swobodę wyboru.

Najważniejsze jest jednak odrzucenie języka „agentów niemieckich i rosyjskich” używanego przez różne strony pod adresem politycznych konkurentów właśnie w kontekście polskiej polityki zagranicznej. Powrót do sporu o różnice diagnoz, różnice perspektyw, także ideowych, ale będące różnicami polskimi, dzielącymi Polaków, nieraz od bardzo dawna. Może wówczas nie będzie się tworzyć „komisji do badania wschodnich wpływów” (w szeregach swojej politycznej konkurencji). Nie będzie się blokować (aż w takim wymiarze) nominacji ambasadorskich. Nie będzie się używać w propagandzie partyjnej „Tuska z Putinem na sopockim molo” (bo gdyby to Kaczyński był wówczas premierem, to on mógłby – i powinien – rozmawiać, także w części nieformalnej międzypaństwowej wizyty, z Putinem na sopockim molo albo w Warszawie, gdzieś w okolicach ulicy Parkowej).

Tak fatalnie zarządzany konflikt wewnętrzny jest najgorszym wyposażeniem narodu na moment najbardziej dramatycznego geopolitycznego testu. Teatrzyk „targowiczan i niemieckich agentów” można mieć ustawiony, media będą go obsługiwać, ale za jego kulisami musi zacząć się poważna, choćby nieformalna rozmowa. O tym, jak ocalić Polskę, jak ulokować ją bezpiecznie w nowej geopolitycznej grze, która właśnie się rozpoczęła. Po przegranej wojnie Zachodu.

Idź do oryginalnego materiału