Ralph Reed nie był zadowolony. Musiał stawać na głowie, żeby przekonać ewangelików, iż trzykrotnie żonaty kobieciarz, wielkomiejski playboy i właściciel kasyn jest narzędziem w rękach Boga. A teraz jeszcze wypłynęła taśma, na której Trump wulgarnie opowiada o tym, jak próbował przespać się ze znajomą mężatką: „Kiedy jesteś sławny, możesz robić, co chcesz. Łapać je za cipki”.
Szczęśliwie dla siebie i Trumpa Reed był sprawnym i doświadczonym macherem. Skonsolidowanie wyborców ewangelikalnych w zdyscyplinowany blok wyborczy na przełomie lat 80. i 90. było jego zasługą.
To jeden z przewodzących Koalicji Chrześcijańskiej (Christan Coalition) – organizacji założonej przez słynnego w USA teleewangelistę Pata Robertsona w 1989 roku. Przedstawiciele Koalicji telefonicznie lub odwiedzając parafian w domach, instruowali ich, jak zarejestrować się do wyborów, jak utworzyć lokalną organizację i jak agitować wśród wiernych w sposób, który nie poskutkuje odebraniem Kościołowi przywileju zwolnienia z podatków.
Przede wszystkim wyjaśniano, iż brak zaangażowania politycznego umożliwi przejęcie władzy ludziom wrogim chrześcijaństwu. Wiele osób nabrało poczucia, iż zaangażowanie polityczne było niemal koniecznym działaniem obronnym. Pod kierownictwem Reeda Koalicja przekształciła ewangelików w potężny blok wyborczy i w 1994 roku odegrała kluczową rolę w przejęciu kongresu przez republikanów po raz pierwszy od 40 lat.
A teraz trzeba było namaścić Trumpa i poprowadzić go do zwycięstwa. Przez swoje wybryki kandydat stanowił pewne wyzwanie, ale Reed trafił na żyzny grunt, na którym nietrudno było zasiać ziarno idei, iż stawką jest ocalenie chrześcijańskiej Ameryki wszelkimi dostępnymi środkami.
Podwójne kadencje Clintona i Obamy mocno zaniepokoiły najbardziej religijnych wyborców. Na początku pierwszej kadencji Clinton zniósł wprowadzony przez Reagana zakaz dotowania przez rząd USA międzynarodowych organizacji wspierających prawo do aborcji, zezwolił na finansowanie badań naukowych z wykorzystaniem tkanek płodowych i uchylił zakaz przeprowadzania aborcji w amerykańskich szpitalach wojskowych za granicą.
Jeszcze większą niechęć wzbudzała Hillary Clinton, która nie dość, iż popierała dostęp do aborcji, to mową i uczynkiem odrzucała chrześcijańską wizję porządku rodzinnego i społecznego. „Mogłam zostać w domu, piec ciasteczka i pić herbatkę. Ale zdecydowałam się wykonywać swój zawód, co rozpoczęłam, zanim mój mąż pojawił się w życiu publicznym” – powiedziała podczas prawyborów w Partii Demokratycznej w 1992 roku. To pogardliwe w mniemaniu ewangelików odrzucenie biblijnej idei kobiecości i proaborcyjne knucie u boku rozpustnego męża wywołało nienawiść, dzięki której w starciu Trump–Hillary ewangelicy nie mieli zbytniego dylematu.
Nieco później Obama, który jeszcze w kampanii sygnalizował swój sprzeciw wobec małżeństw jednopłciowych, zasiadając już w Białym Domu, zalegalizował je w całym kraju z pomocą Sądu Najwyższego.
Konserwatywni ewangelikańscy wyborcy poczuli lęk wręcz apokaliptyczny. Oto politycy uginali się pod presją zdegenerowanych mniejszości, a kraj osuwał się w amoralną otchłań. Już nie chodziło jedynie o rozgrywkę między demokratami a republikanami, o lewo czy prawo, tylko o walkę dobra ze złem. W takiej zaś walce potrzebna jest siła, zatem Trump ze swoją butą, pieniędzmi i niewyparzonym językiem był, paradoksalnie, odpowiednim kandydatem. Wszystko to Reed musiał ponownie wyłożyć pastorom ewangelikalnym mającym wpływ na opinię swoich parafian.
Nie pozostawiając niczego wyrokom opatrzności, Reed jednocześnie uświadamia Trumpowi, iż ten nie wygra bez głosów ewangelików, a Trump zaczyna o nie zabiegać. Na swojego wiceprezydenta wybiera Mike’a Pence’a, który „nigdy nie je posiłku z kobietą inną niż jego żona”. Na szali jest również wakat w Sądzie Najwyższym – Trump publikuje listę konserwatywnych sędziów, spośród których ma zamiar dokonać wyboru. Jest to ruch bezprecedensowy: ewangelikanie otrzymują jasny sygnał, iż pojawił się kandydat, który będzie w ich imieniu podważał liberalne status quo i zagwarantuje ograniczenie dostępu do aborcji – kwestii nienegocjowalnej i najważniejszej dla wielu z nich.
Strategia okazała się skuteczna. W wyborach prezydenckich na Trumpa zagłosowało 81 proc. białych ewangelikanów, którzy z kolei stanowili prawie 40 proc. republikańskiej bazy wyborców w 2016 roku.
„Gdyby kobiety nie mogły głosować, nie mielibyśmy ani jednego prezydenta demokraty przez ostatnie 50 lat” – rozmarzył się pastor David Shannon. „Prawo głosu dla kobiet to pomyłka. Nie oznacza to, iż nie są brane pod uwagę; są słyszane i reprezentowane przez swoich mężów i ojców” – wtórował pastor Joel Webbon.
Słowa te nie mogły paść w odpowiedniejszym miejscu – we wnętrzu ogromnej Arki Noego. Jest ona częścią chrześcijańskiego parku rozrywki Ark Encounter w stanie Kansas. Park to adekwatnie muzeum kreacjonizmu, w którym goście mogą się dowiedzieć, w jaki sposób dinozaury zmieściły się w wielkiej łodzi i dlaczego Ziemia ma tylko sześć tysięcy lat. W lipcu 2023 roku odbyła się tam konferencja chrześcijańskich nacjonalistów.
Są wśród nich radośni wojownicy, jak sami siebie określają: wyluzowani brodacze w T-shirtach popijający piwko w jutubowej audycji o ideale męskości w duchu biblijnym. Chcą przekonywać do siebie radosną wizją państwa wyznaniowego. „W chrześcijańskim kraju również ateista cieszyłby się większą wolnością. Bez podatku od nieruchomości, bez Ministerstwa Edukacji, bez Ministerstwa Pracy. Biblia skutecznie ogranicza władzę rządu”. Zdarzają się też głosy mniej wyrozumiałe: „Ateiści mieliby mniej wolności. Nie chcemy, żeby ateista zarządzał na przykład szkołą publiczną. Robimy to zresztą cały czas z dogmatami społecznymi. jeżeli ktoś ma pogląd sprzeczny z dogmatem społecznym, uważamy, iż należy go tłumić. Ateizm powinien być jedną z takich rzeczy”.
Prawo do takiego zarządzania krajem chrześcijańscy nacjonaliści wyprowadzają z fragmentów amerykańskiej mitologii.
W 1630 roku na pokładzie statku Arbella purytanin John Winthrop wygłosił kazanie ku pokrzepieniu protestantów płynących do nowego świata. Prześladowani w Anglii protestanci mieli stworzyć nowy, lepszy świat na nieznanym lądzie, zatem ich społeczność powinna być zwarta, połączona wspólną wizją i wiarą. Winthrop kreślił wizję nowej kolonii jako społeczności, która miała być przykładem dla reszty świata: „Będziemy jak lśniące miasto na wzgórzu. Oczy wszystkich ludzi zwrócone są na nas”.
Słowa te rozpoznaje każde amerykańskie dziecko; lśniące miasto na wzgórzu to symbol amerykańskiej wyjątkowości, a dla chrześcijańskich nacjonalistów to symbol przymierza z Bogiem, który wyznaczył nowemu narodowi misję przewodzenia światu.
Nowe amerykańskie kolonie zasiedlali protestanci różnych odłamów: purytanie, anglikanie, kwakrzy, luteranie, anabaptyści. Istniało między nimi sporo napięć i niemal niemożliwością byłoby ustanowienie jednej religii państwowej. Biblijna symbolika pasowała jednak do opowieści o nowym, nadzwyczajnym państwie, którego fundamentem było pragnienie wolności. Dlatego też Benjamin Franklin, sam dość sceptycznie nastawiony do religii, zaproponował, aby pieczęcią Stanów Zjednoczonych był wizerunek Mojżesza prowadzącego Izraelitów przez Morze Czerwone.
Było jednak oczywiste, iż rozdział Kościoła od państwa był fundamentem powstania Stanów Zjednoczonych. Kościół i państwo powinien rozdzielać mur (wall of separation) – pisał Thomas Jefferson. Słowa te, niejednokrotnie cytowane przez Sąd Najwyższy przy wydawaniu orzeczeń, uznano za miarodajną interpretację zakresu i skutków pierwszej poprawki do konstytucji, która gwarantuje, iż rząd nie ustanowi żadnej państwowej religii.
„Ludzie źle to rozumieją. Zdanie to pochodzi z listu napisanego przez Jeffersona. Nie ma go w konstytucji” – objaśnił obecny marszałek Izby Reprezentantów Mike Johnson. „Męczą mnie te bzdury o rozdziale Kościoła od państwa. Rząd nie powinien kierować Kościołem. Nie taki był zamysł naszych Ojców Założycieli. Kościół powinien kierować rządem” – oświadczyła republikańska kongresmenka Lauren Boebert.
Tak śmiałe albo cyniczne umizgiwanie się do radykalnego chrześcijańskiego elektoratu to długofalowa konsekwencja działań Ralpha Reeda i jemu podobnych. Któż nie chciałby zjednać sobie najbardziej zdyscyplinowanej, fanatycznej i jednocześnie pobłażliwej w stosunku do swoich sojuszników bazy wyborców?
Dyscyplina obywateli przekonanych o rozgrywającej się na ich oczach walce dobra ze złem jest rzeczywiście imponująca. Zrzeszeni w rozmaite organizacje wyznaniowe chrześcijańscy nacjonaliści starają się różnymi metodami wywierać wpływ na wszystkie dziedziny życia.
Rosnącym ruchem jest Reformacja Nowoapostolska (New Apostolic Reformation, NAR), której przyświeca idea wojny duchowej (spiritual warfare), a celem jest doprowadzenie do panowania chrześcijan nad wszystkimi aspektami życia społecznego. Ma się to dokonać przy pomocy Mandatu Siedmiu Gór, czyli strategii obsadzenia chrześcijanami przywódczych stanowisk w siedmiu obszarach: rząd, edukacja, biznes, rodzina, sztuka i rozrywka, media i religia. Celem ostatecznym jest oczywiście władza.
Rozumieją to również członkowie jednej z największych organizacji chrześcijańsko-nacjonalistycznych w kraju, Christ Church, z siedzibą w miasteczku Moscow w Idaho. Wspomniany już pastor Doug Wilson pragnie uczynić z Moscow chrześcijańskie miasto zarządzane zgodnie z jego interpretacją Biblii. Poza wygłaszaniem kazań on i inni członkowie Kościoła inwestują w nieruchomości, otwierają firmy i placówki edukacyjne (między innymi szkołę wyższą i program kształcenia duchownych), misję zagraniczną oraz wydawnictwo prasowe. Jednocześnie dbają o to, by angażować się politycznie na wszystkich szczeblach, począwszy od rad szkolnych i miejskich, torując sobie drogę do wysokich stanowisk na poziomie stanowym i federalnym, w konsekwencji zyskując możliwość zmieniania prawa.
Wojownicza retoryka i decyzje Trumpa ośmieliły tych, którzy zajmowali już wysokie stanowiska. W lutym 2024 roku sąd najwyższy Alabamy orzekł, iż zamrożone zarodki powstałe w wyniku zapłodnienia in vitro są prawnie uznawane za dzieci. Decyzja ta umożliwia pacjentom dochodzenie roszczeń za przypadkowe zniszczenie zarodków. Przewodniczący składu Tom Parker uzasadnił opinię sądu tym, iż „Bóg stworzył każdego człowieka na swój obraz […] życie ludzkie nie może zostać bezprawnie zniszczone bez narażenia się na gniew świętego Boga”. W dniu wydania orzeczenia Parker udzielił również wywiadu, w którym stwierdził, iż rząd został „stworzony przez Boga”, oraz ubolewał nad utratą „chrześcijańskiej kontroli” nad instytucjami państwowymi.
Również w Luizjanie uchwalono prawo, które wymaga od szkół publicznych umieszczania Dziesięciu Przykazań w każdej klasie. Gubernator Jeff Landry argumentował, iż przykazania mają znaczenie historyczne i stanowią jeden z kulturowych i prawnych fundamentów Stanów Zjednoczonych. „Jeśli chcesz szanować rządy prawa, musisz zacząć od pierwotnego prawodawcy, którym był Mojżesz”.
Ciekawie będzie obserwować, czy postawa wyborców ewangelikalnych zmieni się po ewentualnej przegranej Trumpa. Nie są wszak monolitem. Są wśród nich osoby fanatycznie oddane Trumpowi, postrzegające go jako postać wręcz mesjanistyczną. Ale są także ci, którzy głosowali na niego, zaciskając nos, bo tak bardzo zależało im na ograniczeniu prawa do aborcji.
To pierwsze wybory prezydenckie po odwróceniu wyroku w sprawie Roe vs. Wade. Przez dekady duża grupa wyborców głosowała w wyborach prezydenckich z nadzieją na korzystne dla nich obsadzenie wakatów w Sądzie Najwyższym i ograniczenie prawa do aborcji. Udało się to dopiero dzięki Trumpowi, a kwestia prawa do przerwania ciąży spadła na poziom stanowy. Tym samym wielu wyborców nie czuje się już zobowiązanych do głosowania na mniejsze zło, bo najważniejsza dla nich sprawa została poniekąd załatwiona.
Owa grupa wyborców może tym razem zostać w domu lub zagłosować na kandydata niezależnego. Z drugiej strony, zła passa Trumpa na ostatnim odcinku kampanii i toczące się przeciwko niemu śledztwa wyraźnie mobilizują wyborców z syndromem oblężonej twierdzy, co zresztą Trump nieustannie podsyca na swoich wiecach.
Kolejnym istotnym dla wyborców czynnikiem jest polityka Trumpa wobec Izraela. Część ewangelikanów postrzega Izrael jako miejsce, w którym wypełnią się biblijne proroctwa, zatem bezwzględna ochrona i sprzyjanie Izraelowi w obecnej sytuacji może działać mobilizująco na elektorat. Trump w 2018 roku oficjalnie uznał Jerozolimę za stolicę Izraela, przenosząc tam z Tel Awiwu ambasadę USA. Wycofał się również z porozumienia nuklearnego z Iranem, co zostało przedstawione jako ochrona Izraela przed potencjalnym wzrostem znaczenia i siły Iranu. Administracja Trumpa pośredniczyła także w zawarciu porozumień abrahamowych w 2020 roku, normalizujących stosunki między Izraelem a państwami arabskimi. W oczach ewangelikanów decyzje te zwiększały bezpieczeństwo Izraela i pozytywnie wpływały na wizerunek Trumpa.
Tymczasem demografia jest nieubłagana: liczba Amerykanów określających się jako chrześcijanie systematycznie i gwałtownie maleje. Tak mocny spadek dodatkowo podsyca gniew i strach radykałów, gotowych sięgnąć po wszelkie dostępne środki, aby zachować uprzywilejowaną pozycję swej religii w amerykańskiej rzeczywistości.
„Czas ponownego użycia broni jest coraz bliżej” – ogłosił niestrudzony konserwatywny aktywista William Wolfe na konferencji Jezus i polityka. „Jako chrześcijanie dążymy do pokoju, ale gdy wróg na nas napiera, a my nie słuchamy wezwania do broni, zachowujemy się jak tchórze”. Wolfe był zarówno zastępcą asystenta sekretarza obrony w Pentagonie, jak i dyrektorem ds. legislacyjnych w Departamencie Stanu w administracji Trumpa.
„Jestem waszą zemstą” – ogłosił złowieszczo Trump, zwracając się do konserwatywnych działaczy politycznych. Kraj z niepokojem wyczekuje zdarzeń po jego ewentualnej przegranej; jest raczej jasne, iż ani Trump, ani tłumy zradykalizowanych przez niego wyborców nie zaakceptują porażki człowieka, którego uważają za narzędzie w rękach Boga.
Po zamieszkach na Kapitolu 6 stycznia kilkuset pastorów i innych przywódców religijnych napisało list otwarty potępiający rolę, jaką chrześcijański nacjonalizm odegrał w podsycaniu politycznego ekstremizmu.
„Zdajemy sobie sprawę, iż ewangelikalizm, a w szczególności biały ewangelikalizm, był podatny na herezję chrześcijańskiego nacjonalizmu z powodu długiej historii religijnych przywódców akceptujących białą supremację. Zabieramy głos, ponieważ nie chcemy być cichymi wspólnikami tego ciągłego grzechu”.
Czy to wystarczy, by powstrzymać radykałów od przemocy, gdy są przekonani, iż pełnia władzy jest na wyciągnięcie ręki, a prowadzi ich sam Bóg?