Były premier znów wieszczy gospodarczy kataklizm i przestrzega przed falą zwolnień. Problem w tym, iż jego własne decyzje doprowadziły do obecnych trudności. Morawiecki próbuje dziś występować w roli proroka gospodarczego, ale coraz bardziej przypomina autora własnego kryzysu.
Mateusz Morawiecki, były premier i główny architekt gospodarki czasów PiS, ponownie zabrał głos w sprawach ekonomicznych. Na platformie X napisał, iż do Polski „nadciąga fala zwolnień”. Winny – jak zawsze – Donald Tusk. „To już drugie prawo Tuska – gdy przejmuje stery, rośnie nie tylko dług publiczny, ale i bezrobocie” – stwierdził Morawiecki, dodając, iż państwo „nie może być biernym komentatorem wydarzeń”.
Słowa brzmią dramatycznie, ale trudno nie dostrzec w nich politycznej kalkulacji. Bo jeżeli ktoś przez osiem lat był w centrum władzy i odpowiadał za gospodarkę, to jego dzisiejsze ostrzeżenia brzmią jak spóźnione przebudzenie.
Z danych GUS wynika, iż ponad 150 dużych przedsiębiorstw planuje redukcje zatrudnienia, a fala zwolnień może objąć choćby 77 tysięcy osób. Problem jest realny. Ale czy to rzeczywiście „prawo Tuska”?
Ekonomiści zwracają uwagę, iż spowolnienie gospodarcze ma charakter europejski – to efekt wysokich stóp procentowych, kosztów energii i globalnej niepewności. Polska nie jest wyjątkiem, ale częścią szerszego trendu.
Morawiecki zdaje się tego nie dostrzegać. „Widać wyraźnie, iż obecny rząd nie ma spójnej strategii na trudniejsze czasy” – napisał były premier. Słowa te brzmią jak ironiczny autoportret. To przecież jego rząd przez lata prowadził politykę gaszenia pożarów – od pandemicznych tarcz po niekończące się korekty „Polskiego Ładu”. Dziś ten sam polityk mówi o potrzebie „odpowiedzialności”, jakby zapomniał, iż to właśnie jego decyzje obciążyły budżet rekordowym długiem.
Sformułowanie o „drugim prawie Tuska” to klasyczny chwyt retoryczny – prosty slogan, który ma przykleić się do świadomości wyborców. Morawiecki próbuje przekonać, iż każda trudność gospodarcza to wina nowego rządu. Tymczasem wskaźniki bezrobocia w Polsce wciąż należą do najniższych w Unii Europejskiej, a rynek pracy jest stosunkowo stabilny.
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż były premier próbuje odwrócić uwagę od własnego bilansu. To on doprowadził do inflacyjnego rozgrzania gospodarki, które teraz wymusza chłodzenie rynku. To jego rząd zadłużał państwo, ukrywając miliardy poza budżetem. I to on przekonywał, iż „pieniądze są”, choćby wtedy, gdy ich już nie było.
Morawiecki wciąż operuje językiem katastrofy. „Fala zwolnień w Polsce uderza z siłą, której wielu jeszcze nie dostrzega” – alarmuje. Ale ta „fala” to w dużej mierze efekt jego własnej polityki: hojnych wydatków, braku reform i rosnących kosztów pracy. Dziś były premier straszy konsekwencjami decyzji, które sam podejmował.
„Państwo Tuska zawodzi w roli gwaranta stabilności społecznej” – pisze Morawiecki. Ale czy jego rząd był w tej roli lepszy? Inwestorzy i przedsiębiorcy pamiętają raczej chaos podatkowy, zmienne przepisy i arbitralne decyzje. W czasach Morawieckiego Polska spadła w rankingach wiarygodności gospodarczej, a kapitał zagraniczny coraz częściej szukał stabilniejszych rynków.
Wypowiedzi Morawieckiego są dziś bardziej świadectwem politycznej tęsknoty niż realnej analizy. Tęsknoty za władzą, za mikrofonem, za czasami, gdy każde zdanie można było sprzedać jako „strategię rozwoju”. Dziś, pozbawiony zaplecza i narzędzi, były premier próbuje wrócić do gry, używając najprostszego oręża – strachu.
Ale Polacy mają coraz dłuższą pamięć ekonomiczną. Wiedzą, iż Morawiecki nie jest bezstronnym komentatorem, ale uczestnikiem procesów, które sam napędzał. Gdy więc ostrzega przed „drugim prawem Tuska”, wielu słyszy raczej echo jego własnych błędów.
Bo jeżeli jakieś prawo naprawdę działa w polskiej polityce gospodarczej, to raczej to: kto zbyt długo wierzy we własne mity, w końcu sam staje się ich ofiarą.