W polskiej polityce trudno dziś znaleźć bohatera, który z takim oddaniem budowałby narrację o swoim własnym męczeństwie, jak Zbigniew Ziobro. Były minister sprawiedliwości – dziś poseł pozbawiony immunitetu i obciążony 26 zarzutami, w tym kierowania zorganizowaną grupą przestępczą – przedstawia się jako ktoś, kto padł ofiarą politycznego planu wymierzonego prosto z gabinetu Donalda Tuska. „Tusk już zapowiedział, iż areszt będzie. Reszta ma tylko przyklasnąć” – ogłosił dramatycznie.
To zdanie dobrze oddaje, w jakiej logice Ziobro buduje dziś swoje przesłanie. On nie odpowiada na zarzuty, nie polemizuje z dowodami, nie wyjaśnia mechanizmów działania Funduszu Sprawiedliwości. On konstruuje opowieść, w której cały aparat państwa – prokuratura, sądy, policja – stał się narzędziem politycznej vendetty.
Zamieszanie wokół grudniowego posiedzenia sądu – podczas którego miał być rozpoznany wniosek o areszt dla Ziobry – stało się jego nowym paliwem. Telewizja Republika ujawniła dokument, zgodnie z którym sąd „z ostrożności procesowej” zwrócił się do Wydziału Konwojowego o zabezpieczenie terminu posiedzenia. Trudno o coś bardziej standardowego: jeżeli istnieje możliwość, iż podejrzany się stawi, policja ma być gotowa.
Ziobro widzi w tym jednak akt zdrady. I to nie byle jakiej. Twierdzi, iż sędzia, która „wylosowała się” do jego sprawy, dokonała tego „od razu z gotowym rozstrzygnięciem”. A poziom insynuacji podnosi o kolejne piętro, gdy pisze: „Bo jeżeli miesiąc przed jego ogłoszeniem, zanim zapoznała się z materiałem dowodowym, zamawia specjalny konwój, by zawiózł mnie za kratki, to trudno udawać, iż czegoś tu nie widać”.
Takie słowa nie są próbą obrony. To atak na fundamenty państwa prawa, których Ziobro – paradoksalnie – przez lata był najbardziej gorliwym reformatorzem. Dziś sam oskarża sędziów o brak niezależności, choć jeszcze niedawno to jego ludzie demontowali losowanie spraw, wprowadzali „nowe wzorce” dyscyplinarek i promowali sędziów lojalnych wobec kierownictwa resortu.
Zamiast zmierzyć się z realnymi zarzutami – w tym tym najpoważniejszym, dotyczącym kierowania zorganizowaną grupą przestępczą w ministerstwie – Ziobro powtarza, iż wszystko, co go spotyka, ma charakter wyłącznie polityczny. „Czy w tych warunkach ktoś serio chce mnie przekonywać, iż pod rządami Tuska czeka mnie uczciwe śledztwo i uczciwy proces?” – pyta teatralnie.
Ale opinia publiczna ma prawo pytać inaczej: – Czy były minister, nadzorujący ogromne publiczne środki, może liczyć na specjalny status? I tylko dlatego, iż przez lata sam decydował o wymiarze sprawiedliwości?
Sytuacja Ziobry zmienia kontekst. Skoro prokuratura – niezależna od niego po raz pierwszy od lat – stawia mu 26 zarzutów, w tym dotyczących dotacji i działań na rzecz ludzi związanych z partią, to jego tłumaczenia brzmią nie tyle dramatycznie, co niewiarygodnie.
Warto przypomnieć: prokurator prowadzący śledztwo w sprawie nadużyć wokół Funduszu Sprawiedliwości już kilka dni temu zarządził zabezpieczenie majątkowe wobec Ziobry. To nie jest gest polityczny. To mechanizm prawny stosowany zawsze wtedy, gdy istnieje ryzyko, iż środki mogą zostać ukryte lub przetransferowane.
Fundusz, który miał pomagać ofiarom przestępstw, stał się symbolem przepływów finansowych, z których korzystały organizacje powiązane z ludźmi Ziobry. A dziś były minister twierdzi, iż śledztwo to zamach na demokrację.
Wszystko, co mówi Ziobro, podporządkowane jest jednej strategii: zrobić z siebie ofiarę. Każdy fakt jest reinterpretowany, każdy dokument staje się częścią planu Tuska, a każdy krok sądu – atakiem na opozycję.
Tak powstaje polityczna baśń, którą Ziobro chce opowiadać swoim wyborcom. Problem w tym, iż baśnie mają jedną wadę: nie utrzymują się długo, gdy zderzą się z faktami i dowodami.
Dziś były minister sprawiedliwości nie znajduje się w centrum spisku, ale w centrum postępowania karnego. I coraz trudniej uwierzyć, iż nie rozumie różnicy.

8 godzin temu










