Problemem polskiej prawicy jest radykalizacja, nie to, iż „wolno jej mniej”

2 miesięcy temu

Nie tylko patrząc na wyczyny PiS w sejmie i pod sejmem trudno oprzeć się wrażeniu, iż polska prawica na prawo od PO znalazła się w głębokim kryzysie. Jej największa partia wyraźnie nie potrafi poradzić sobie z wyborczą porażką, zrozumieć czemu ludzie podziękowali jej w październiku za dalsze rządy, nie jest w stanie odnaleźć się w roli opozycji. Zamiast punktować rząd tam, gdzie społeczeństwo byłoby skłonne przyznać PiS rację – np. w sprawie ambitnych projektów infrastrukturalnych – partia Kaczyńskiego radykalizuje przekaz, mówi o zamachu stanu, straszy rządzących dożywociem, wdaje się w przepychanki ze Strażą Marszałkowską i przestrzega, iż po rządzącej koalicji można spodziewać się „nawet zabójstw politycznych”.

Prawicowi komentatorzy zaczynają dostrzegać, iż to droga donikąd. Już jakiś czas temu interesujący głos pojawił się na portalu Klubu Jagiellońskiego. Paweł Musiałek w swoim tekście próbuje przekonywać prawicę, iż radykalizacja to nieskuteczna taktyka, a prawica, jeżeli chce jeszcze kiedyś wrócić do władzy, to „nie może koncentrować swojej energii na składaniu donosu na rzeczywistość, ale musi ją zaakceptować”. Również to, iż dziś „wiele liberalnych założeń nie jest po prostu poglądem, ale powietrzem, którym się oddycha. To ustawienia fabryczne współczesnego Zachodu”.

W tekście Musiałka jest jeden wątek, z którym nie mogę się zgodzić: przekonanie, iż prawicy w Polsce i na świecie mniej wolno tylko dlatego, iż jest prawicą, przez co rządowi Tuska miałoby uchodzić coś, za co na PiS spadłaby gwałtowna krytyka ze strony zarówno polskich liberalnych elit, jak i zachodnich rządów oraz unijnych instytucji. Tymczasem problemem polskiej prawicy nie jest to, iż jest niesprawiedliwie traktowana – bo pewna „nadmiarowa” nieufność wobec jej intencji i działań jest, jak pokazało ostatnie osiem lat, w pełni uzasadniona – ale to, jak zradykalizowała się w ostatnich 14 latach. Co wynikało nie z tego, jak traktowały ją mityczne „liberalne elity”, ale z całkowitej dominacji dwóch partii prawicy na polskiej scenie politycznej po 2005 roku.

Przecież ciągle mamy wychylony raczej w prawo rząd

Musiałek nie zauważa, iż mimo klęski PiS Polska ciągle ma prawicowy rząd. Dominuje w nim blok partii zrzeszonych w Europejskiej Partii Ludowej – PSL i PO. Lewica jest najsłabszym partnerem Tuska.

Owszem, PO w ostatnich ośmiu latach przesunęło się ku centrum, a więc relatywnie „w lewo”. Porzuciło kilka „konserwatywnych kotwic” i jest dziś partią bardziej odległą od polskich konserwatywnych wyborców, niż w 2015 roku. Ale ten ruch zbliżył ją po prostu do miejsca, w którym stoi dziś główny nurt europejskiej centroprawicy. Choćby nowe stanowisko PO w sprawie aborcji to żadne „lewactwo”, tylko – by użyć słów samego Musiałka – „fabryczne ustawienie współczesnego Zachodu”.

Problemem nie jest przy tym to, iż konserwatywni wyborcy są blokowani w Polsce przez te „fabryczne ustawienia”, ale to, iż klasa polityczna nie nadąża za przemianami społeczeństwa, które coraz bardziej upodabnia się do społeczeństw zachodnich. Tak jak one po osiągnięciu pewnego poziomu zamożności staje się coraz bardziej świeckie i liberalne. Dziś, jak pokazują choćby opublikowane w ostatnią niedzielę badania IBRIS dla Kanału Zero, na pytanie „czy jesteś za możliwością legalnego dokonania aborcji do 12 tygodnia ciąży?” 51,2 proc. ankietowanych odpowiada twierdząco. Jednak w Sejmie X kadencji nie ma większości wymaganej do przyjęcia takiego prawa. Na gruncie czegoś, co jest po prostu europejskim cywilizacyjnym standardem, stoją tylko Lewica i KO. PSL jest w przeważającej większości przeciw, Polska 2050 pozostaje podzielona.

To prawicowa dominacja była w Polsce jak powietrze

Często nie dostrzegamy tego, jak politycznie wychylonym w prawo krajem jest Polska, bo w ciągu ostatnich blisko dwudziestu lat to nie „idee liberalne”, ale prawicowa dominacja była w Polsce jak powietrze. Wybory w 2005 roku pogrzebały podział antykomunistyczny i stworzyły nowy, oparty na rywalizacji PO-PiS, dwóch prawicowych partii z korzeniami w środowiskach demokratycznej opozycji z czasów PRL. Obie powstały na gruzach szerokiej prawicowej koalicji AWS w opozycji do rządów Millera, obie początkowo orientowały się na Europejską Partię Ludową i wydawały się naturalnymi koalicjantami.

Wszystkie kalkulacje o wspólnym rządzie PO-PiS przekreśliła jednak skala klęski postkomunistycznej lewicy w 2005 roku. Dwie bliskie sobie genealogicznie i wtedy jeszcze programowo prawice mogły podzielić między siebie całą polską scenę polityczną i skorzystały z tej szansy. W efekcie otrzymaliśmy prawie 20 lat rządów nie tylko bez jakiejkolwiek lewicy, ale choćby bez udziału nieprawicowych liberałów.

Owszem, Platforma w czasach swojej szczytowej potęgi wciągała w orbitę swojej władzy osoby wywodzące się z SLD czy mające kilka wspólnego choćby z centroprawicą – nigdy jednak nie zmieniło to jej tożsamości jako partii EPP. Po 2011 roku PO dalej rządziła z konserwatywnym PSL, nie z Palikotem czy Millerem. Dopiero od 2019 roku utworzyła wspólny sejmowy klub z lewicowo-liberalną Inicjatywą Polską Barbary Nowackiej i liberalną Nowoczesną, ale jeszcze Grzegorz Schetyna jako szef partii rozmawiał z tygodnikiem „Sieci” braci Karnowskich i mówił o „konserwatywnych kotwicach”.

Jak PiS stał się partią alter-prawicy

By podzielić między siebie Polskę w 2005 roku, dwie bliskie sobie wtedy prawicowe formacje musiały się odróżnić. PO poszło drogą centroprawicowej partii władzy, dającej Polakom spokój i przysłowiową „ciepłą wodę w kranie”, PiS drogą prawicowej radykalizacji. Wbrew mitom o „centrowym”, „chadeckim” Porozumieniu Centrum Jarosław Kaczyński od samego początku swojej działalności politycznej w III RP był politykiem skłonnym do radykalnych diagnoz i działań, formułowania pozornie prostych populistycznych recept, swobodnie posługującym się insynuacjami, uruchamiającym język teorii spiskowych, nieufnym wobec Zachodu, zwłaszcza Niemiec.

PiS swoje radykalne oblicze pokazał w latach 2005-2007, gdy wszystkie siły państwa zaangażował w pogoń za „układem”, którego istnienia nigdy nie udało się dowieść. Walcząc z „układem” rząd przekraczał kolejne granice i przestraszył Polaków, którzy w 2007 roku masowo poparli partie opozycji, by uchronić Polskę przed tym, co postrzegali jako autorytarne tendencje.

Klęska jeszcze bardziej zradykalizowała PiS, choć ta radykalizacja trzymana była w pewnych ryzach. Przy okazji debaty o traktacie lizbońskim partia, za namową Jacka Kurskiego, odpaliła silnie antyeuropejską retorykę, jednak ostatecznie się z niej wycofała, a prezydent Kaczyński traktat podpisał.

Turbodoładowanie radykalizacji PiS przyniósł Smoleńsk. Konflikt PiS z PO za sprawą katastrofy zyskał wyjątkowo toksyczny wymiar rodzinnej zemsty i manichejskiej walki dobra ze złem, „obozu patriotycznego” z „agentami Merkel i Putina”. Wraz z kolejnymi teoriami o „zamachu w Smoleńsku” PiS stawał się też prawicą coraz bardziej otwarcie antyliberalną. Zarówno jeżeli chodzi o podejście do ustrojowych założeń liberalnej demokracji, jak i do współczesnego rozumienia praw człowieka, przeciw którym partia rozpętywała kolejne wojny kulturowe jeszcze zanim zdobyła władzę w 2015 roku.

Dziewięć lat temu PiS wygrał, chowając swoje radykalne oblicze. Zaprezentował się jako może lekko populistyczna, ale głównie konserwatywno-ludowa, prosocjalna prawica. Jednak już nominacja Antoniego Macierewicza na szefa MON pokazywała, iż ta przemiana była tylko spektaklem, odgrywanym na potrzeby kampanii wyborczej.

W latach 2015-2023 PiS pokazywał wielokrotnie, iż stał się partią bliższą skrajnemu niż umiarkowanemu nurtowi prawicy. Marine Le Pen, a nie Europejskiej Partii Ludowej. Trumpowi, nie republikanom spod znaku dajmy na to Johna McCaina. PiS przejął najważniejsze punkty alt-prawicy: mobilizowanie elektoratu poprzez seanse nienawiści wobec „liberalnych elit” i antymodernistyczne wojny kulturowe, odrzucenie zasad liberalnej demokracji i wpisanych w nie ograniczeń władzy, niechęć do Unii Europejskiej i suwerenistyczną retorykę. Jedyną, choć kluczową z punktu widzenia Polski różnicą między PiS a amerykańską alt-prawicą pozostawał stosunek do Rosji i Ukrainy.

W wielu zachodnich demokracjach obserwujemy proces wzrostu znaczenia skrajnej prawicy wobec tej kiedyś bardziej umiarkowanej. We Francji hegemonem po prawej stronie jest dziś Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen, nie bardziej centrowi Republikanie. W Niemczech rośnie Alternatywa dla Niemiec, zdobywająca przyczółki nie tylko w szczególnie podatnych na antyliberalny populizm wschodnich landach, ale też w zamożnych, zachodnich krajach związkowych. We Włoszech rządzi premierka wywodząca się z partii uznawanej do niedawna za skrajną.

Jednak poza Fideszem na Węgrzech trudno o drugi tak wyrazisty jak PiS przykład przemiany partii kiedyś mieszczącej się w głównym nurcie prawicowości w siłę skrajnego alt-rightu.

Czy pisowską prawicę da się zderadykalizować?

Największe wyzwanie, jakie stoi dziś przed polską prawicą, to deradykalizacja. Zarówno na poziomie działaczy partyjnych, jak i wyborców. Bo zwrot PiS ku skrajnej prawicy pomógł wychować antysystemowy elektorat, którego poglądy są problematyczne z punktu widzenia liberalnej demokracji. Ta grupa to mniejszość wyborców PiS – ale mniejszość najwierniejsza, mająca ogromne przełożenie na działalność partii.

Deradykalizacja nie będzie jednak łatwa. Tak jak Le Pen wyrosła prawicowa konkurencja w postaci Erica Zemmoura, tak PiS ma na prawo od siebie Konfederację. Spodziewany sukces radykalnej prawicy w wyborach europejskich, nie mówiąc o ewentualnym zwycięstwie Trumpa jesienią, umocnią wśród polskich prawicowych radykałów przekonanie, iż stoją po adekwatnej stronie historii i trzeba po prostu czekać, aż widoczne na zachodzie trendy dotrą do Polski. Takie kwestie, jak polityka klimatyczna UE czy wyzwania związane z migracjami, będą tworzyć przestrzeń dla prawicowej radykalizacji.

Jedyna nadzieja w tym, iż w Polsce zdoła utrzymać się większość izolująca radykałów do czasu, aż zmiana międzynarodowych koniunktur wymusi w końcu ich otrzeźwienie.

Idź do oryginalnego materiału