Prezydentura samozadowolenia. Fatalny koniec kadencji Andrzeja Dudy

2 dni temu

Andrzej Duda opuszcza Pałac Prezydencki w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Problem w tym, iż to przekonanie zdaje się być podzielane głównie (jeśli nie jedynie) przez niego samego.

W ostatnich dniach urzędowania prezydent nie przejawiał refleksji, nie rozliczał własnych błędów ani nie sygnalizował potrzeby reform instytucji, której przewodził przez dwie kadencje. Przeciwnie – mówił z uśmiechem, zadowolony, niemal triumfujący. I właśnie ten ton budzi dziś rosnące zniecierpliwienie, także w środowiskach, które przez lata wspierały go bezwarunkowo.

„Wcale nie jestem sfrustrowany, jest wręcz przeciwnie!” – oznajmił z emfazą, komentując złośliwe przewidywania Zbigniewa Ziobry, który kilka lat temu sugerował, iż Duda zakończy swoją karierę jako sfrustrowany komentator. Dziś prezydent odpowiada z uśmiechem: „Jeśli państwo będą chcieli, mogę być komentatorem”. Trudno nie odnieść wrażenia, iż dla samego Dudy jego prezydentura była sukcesem niemal doskonałym.

Nie jest to jednak pogląd powszechny. Coraz więcej głosów – także z obozu prawicy – kwestionuje realne znaczenie i wagę jego dokonań. choćby tygodnik „Do Rzeczy”, uważany za sympatyzujący z PiS, nie waha się dziś pisać o tej prezydenturze z ironią i dystansem. W podsumowaniach pojawia się jednoznaczna teza: Duda na końcu posłuchał Kaczyńskiego – a nie własnych wyborców.

Właśnie ta lojalność wobec partyjnych interesów, a nie konstytucyjnych obowiązków, jest najbardziej kontrowersyjnym elementem jego kadencji. Prezydentura Dudy to bowiem nie tylko pasmo ustaw podpisywanych bez głębszej refleksji, ale również seria milczeń, gdy konstytucja była łamana, a instytucje państwa ulegały erozji. Trybunał Konstytucyjny stał się narzędziem jednej opcji, sądy były wielokrotnie atakowane, media publiczne – skrajnie upartyjnione. Gdzie w tym czasie był Andrzej Duda? Najczęściej – bierny.

Wiele wskazuje na to, iż jego główną ambicją było przetrwać w roli arbitra bez wywoływania zbyt wielu napięć. Ale prezydent nie jest od gaszenia sporów kosztem prawa – jego rolą jest stać na straży konstytucji, a nie równowagi w partii rządzącej. Tymczasem Duda zbyt często zachowywał się jak notariusz decyzji Nowogrodzkiej, a nie jak niezależny organ władzy wykonawczej.

Nie brakuje przykładów. Od ułaskawienia Mariusza Kamińskiego, przez zawetowanie ustaw sądowych w jednym momencie (by potem wprowadzić własne, niemal identyczne), po udział w politycznych kampaniach PiS i podpisywanie ustaw z pogwałceniem zasad legislacyjnych. Lista błędów i zaniechań jest długa, a ich wspólnym mianownikiem – brak politycznej odwagi.

I dlatego właśnie tak uderzający jest ton samozadowolenia, z jakim Duda żegna się z urzędem. Nie usłyszeliśmy ani jednego zdania na temat wyzwań, z jakimi mierzy się dziś Polska jako wspólnota. Nie było refleksji nad podziałami społecznymi, których nie tylko nie udało się zasypać, ale które przez jego bierność często się pogłębiały. Nie było choćby próby zrozumienia nastrojów tych, którzy dziś czują się przez ostatnie dziesięć lat po prostu opuszczeni przez państwo.

Trudno więc traktować słowa prezydenta inaczej niż jako formę politycznej autopromocji – być może pod przyszłe ambicje w UE lub międzynarodowych instytucjach. jeżeli rzeczywiście zamierza kontynuować karierę publiczną, warto zadać pytanie, jakie kompetencje wyniósł z pałacu prezydenckiego – poza umiejętnością podpisywania dokumentów bez zbędnych pytań.

Z politycznego punktu widzenia jego odejście zamyka pewien etap. Etap prezydentury, która nigdy nie stała się rzeczywistym głosem społeczeństwa. Duda był prezydentem lojalnym wobec zaplecza, ale obojętnym wobec obywateli – zwłaszcza tych, którzy nie głosowali na jego formację.

W czasach, gdy instytucje państwa wymagają odbudowy, prezydent powinien być kimś więcej niż urzędnikiem z piórem. Andrzej Duda nie spełnił tej roli. A jego zadowolenie z samego siebie to ostateczny dowód, iż nie rozumie, czego naprawdę oczekiwaliśmy od prezydenta RP.

Idź do oryginalnego materiału