Gdy w 2015 roku Andrzej Duda obejmował urząd prezydenta RP, wielu wyborców PiS widziało w nim polityka, który ma szansę odnowić polską politykę, a przynajmniej nadać jej świeży ton.
Dziesięć lat później, zamiast odgrywać rolę męża stanu, były prezydent rozpoczyna swoją przygodę w… Kanale Zero Krzysztofa Stanowskiego. Nagra serię szesnastu odcinków na „gorące tematy” i będzie opowiadał o swojej prezydenturze. To nie tylko medialna ciekawostka. To symboliczny obraz, który stawia trudne pytania o kompetencje, dziedzictwo i ambicje człowieka, który przez dekadę pełnił najważniejszy urząd w państwie.
Duda sam potwierdził swój udział w projekcie, podkreślając, iż programy będą okazją, by jeszcze raz opowiedzieć o jego prezydenturze i decyzjach podejmowanych w kluczowych momentach. W jego narracji to „przełamywanie schematu prezydenckiej emerytury” i chęć pozostania blisko życia publicznego. Jednak trudno nie zauważyć, iż zderzenie tytułu byłego prezydenta z formułą kanału internetowego o charakterze rozrywkowo-publicystycznym wypada blado.
Dla polityka tej rangi przejście z Pałacu Prezydenckiego na YouTube jest sygnałem nie tyle odwagi czy innowacyjności, ile raczej braku poważnych perspektyw. W krajach o ugruntowanej demokracji byli przywódcy obejmują prestiżowe funkcje w instytucjach międzynarodowych, tworzą think tanki, uczestniczą w debatach globalnych. Andrzej Duda – mimo zapowiedzi, iż chciałby tworzyć takie zaplecze intelektualne – skończył jako „nowy autor” w Kanale Zero.
Fatalnie świadczy to o ocenie jego dorobku. Gdyby rzeczywiście uznawano go za polityka wizjonera, dyplomatę wysokiej klasy czy lidera o międzynarodowych wpływach, prawdopodobnie otrzymałby zaproszenia do prestiżowych organizacji lub uczelni. Tymczasem Duda pozostaje politykiem kojarzonym przede wszystkim z podpisywaniem decyzji partyjnych, brakiem samodzielności i spektakularnym podporządkowaniem Jarosławowi Kaczyńskiemu.
To dziedzictwo nie pozwala mu dziś na rolę autorytetu. Brakuje chętnych, by stawiać go w jednym szeregu z liderami, którzy po zakończeniu kadencji stają się mentorami czy mediatorami w sporach międzynarodowych. YouTube wydaje się więc nie tyle wyborem, co koniecznością.
Duda zapowiada, iż w swoich programach będzie opowiadał o „decyzjach, motywach i emocjach” towarzyszących mu podczas prezydentury. Problem w tym, iż Polska potrzebuje nie kolejnej opowieści, ale rozliczenia – refleksji nad tym, dlaczego przez lata głowa państwa nie potrafiła obronić niezależności sądów, dlaczego ustępowała przed każdą partyjną presją, dlaczego w sprawach kluczowych dla ustroju zachowywała się biernie.
Zamiast realnej oceny dorobku mamy więc narrację budowaną w studiu youtubera. To groteskowy finał dwóch kadencji, które miały być symbolem „dobrej zmiany”, a skończyły się osłabieniem autorytetu urzędu prezydenta.
Być może sam Duda widzi w tym projekcie szansę na ocieplenie wizerunku i dotarcie do młodszej publiczności. Jednak nie sposób uciec od pytania: czy tak powinien wyglądać bilans dekady sprawowania najwyższej funkcji w państwie?
Zamiast debat na uniwersytetach, konferencji w ONZ czy paneli w Davos – krótkie nagrania w Kanale Zero. Zamiast budowania think tanku, który mógłby realnie kształtować życie publiczne – rozmowy w studiu popularnego dziennikarza internetowego. Wizerunek nie prezydenta-emeryta, ale celebryty szukającego uwagi.
Historia Andrzeja Dudy jest dziś ostrzeżeniem. Pokazuje, iż prezydentura bez wizji, odwagi i samodzielności kończy się słabym bilansem i brakiem miejsca w poważnych debatach. Zamiast dumnego rozdziału w historii państwa, mamy internetową serię, która ma ratować wizerunek, ale w rzeczywistości tylko pogłębia wrażenie zmarnowanego potencjału.
Były prezydent chciał przełamać schemat „prezydenckiej emerytury”. Udało mu się – tyle iż w sposób, który boleśnie obnaża prawdę o jego dwóch kadencjach. Andrzej Duda nie został mężem stanu. Został zwyczajnym youtuberem.