Polityka w Polsce coraz częściej przypomina grę w szachy, w której najważniejsza jest władza, a nie dobro obywateli. Jarosław Kaczyński i jego partia rządząca pokazują to w sposób coraz bardziej widoczny.
Najnowsze doniesienia ujawniają, iż celem PiS stała się Konfederacja – ugrupowanie, które dla wielu wyborców stało się alternatywą wobec partii Kaczyńskiego. To nie spór o program czy wartości, ale wyraźny atak w imię jednej jedynej rzeczy: odzyskania wyborców i utrzymania pełnej kontroli.
Polityka w Polsce często przypomina teatr, w którym główne role obsadzone są przez aktorów tak przyzwyczajonych do sceny, iż zdają się nie dostrzegać realiów życia swoich obywateli. Jarosław Kaczyński i jego PiS udowadniają to niemal codziennie. Najnowsze doniesienia medialne ujawniają, iż prezes partii rządzącej nie spoczywa na laurach, a jego polityczne kalkulacje coraz wyraźniej balansują na granicy obsesji i desperacji. Tym razem celem ataku jest Konfederacja.
Według ustaleń Onet.pl, Kaczyński nakazał politykom PiS zintensyfikowanie ofensywy wobec ugrupowania Mentzena i Bosaka. Powód? Obawy, które sięgają lat 90., i nie mniej niż chęć przejęcia wyborców Konfederacji. Jak wynika z doniesień, od pewnego momentu „nasza miłość do Konfederacji miała datę ważności”. I oto ta data upłynęła 1 czerwca, kiedy dzięki wsparciu Konfederacji Karol Nawrocki objął urząd prezydenta.
Nie ma tu miejsca na subtelności – prezes PiS nie chce dzielić się władzą, choćby jeżeli wymagałoby tego zdrowie państwa. W jego kalkulacjach liczą się tylko dwa cele: odsunięcie Donalda Tuska od władzy i – przede wszystkim – przejęcie głosów tych, którzy oddali swoje zaufanie Konfederacji. I właśnie ta druga motywacja jest najbardziej niepokojąca, bo ujawnia mechanizm polityczny oparty nie na wartościach czy programie, ale na cynicznym wyrachowaniu: wyborcy są traktowani jak zdobycz, a nie obywatele z własnym zdaniem.
Co więcej, w rozmowach polityków PiS pojawia się otwarte przyznanie, iż Konfederacja „wzięła się znikąd”, a jej wyborcy to w dużej mierze „zwiedzeni” dawni sympatycy PiS. To podejście odsłania nie tylko infantylną wizję polityki, ale także brak jakiejkolwiek refleksji nad przyczynami tego „odejścia”. Zamiast zastanowić się, dlaczego obywatele szukają alternatywy, władza postanawia ich po prostu odzyskać – w myśl zasady: kto nie jest z nami, jest przeciw nam.
To właśnie strach przed rozdrobnieniem na prawicy, określany jako „koszmarny sen prezesa”, napędza obecne ataki. Kaczyński, jak się okazuje, wciąż tkwi w politycznej traumie lat 90., kiedy pluralizm prawicy był dla niego zagrożeniem nie do zaakceptowania. To paranoiczne podejście każe partii rządzącej traktować innych prawicowych polityków jako wrogów, a nie partnerów w demokratycznym dyskursie. Tymczasem w realnym świecie polityka nie polega na eliminowaniu konkurencji, ale na dialogu, kompromisie i odpowiedzialnym rządzeniu.
Oczywiście politycy PiS nie kryją, iż ryzyko „przegrzania” działań wobec Konfederacji istnieje. Historia z 2023 roku pokazuje, iż zbyt agresywne ataki mogą obrócić się przeciwko nim. Jednak władza Jarosława Kaczyńskiego zdaje się być odporna na takie lekcje: „do wyborów jeszcze wszystko może się zmienić” – mówią przedstawiciele partii. Brzmi to jak deklaracja nieodpowiedzialności, dla której liczy się tylko chwilowa przewaga, a nie dobro państwa.
Efektem jest sytuacja, w której logika polityki zastępowana jest obsesją władzy. Konsekwencje są poważne: społeczeństwo obserwuje, jak jego interesy schodzą na dalszy plan wobec wewnętrznych rozgrywek partyjnych, jak debata publiczna ulega polaryzacji, a zaufanie do instytucji demokratycznych – erozji. Kaczyński i jego partia pokazują w ten sposób, iż dla nich polityka to gra o władzę, a nie służba publiczna.
Polityka oparta na strachu przed konkurencją, na manipulacji wyborcami i na przekonaniu, iż „cel uświęca środki”, jest polityką krótkowzroczną. Kaczyński zdaje się o tym nie pamiętać. Można mieć nadzieję, iż społeczeństwo w końcu zauważy mechanizmy stosowane przez PiS i zacznie myśleć krytycznie o tych, którzy w imię władzy nie cofają się przed niczym. Bo w demokracji najważniejsze nie są kalkulacje prezesa, ale głosy obywateli – a ich traktowanie z pogardą to prosta droga do politycznej autodestrukcji.