Nowy rok zapowiada się dla Karola Nawrockiego nie jako czas stabilnej prezydentury, ale jako polityczny poligon, na którym ścierają się sprzeczne interesy prawicy. Problem w tym, iż Nawrocki – zamiast wyjść z tej sytuacji jako arbiter lub realny gracz – coraz wyraźniej grzęźnie w sprzecznościach obozu, z którego wyrósł. A Prawo i Sprawiedliwość, które miało być jego naturalnym zapleczem, traci zdolność kontrolowania własnych sojuszników i własnej narracji.
Jak trafnie zauważają komentatorzy, „prezydent stanie w nowym roku przed dwoma zjawiskami”. Z jednej strony Konfederacja Sławomir Mentzen, z drugiej środowisko Grzegorza Brauna. Oba te nurty coraz śmielej przedstawiają Nawrockiego jako figurę przejściową – „św. Jerzego, który dobije PiS-owskiego smoka”. To obrazek sugestywny, ale zarazem brutalnie szczery: prezydent jest w tej opowieści nie celem, ale narzędziem.
Powtarzana przez konfederatów narracja brzmi znajomo: „PO i PiS to są dwie partie układu okrągłostołowego”, obie „klękały przed Brukselą”, „zachowały się nieładnie w czasie pandemii COVID-19”, a do tego są „sługami Ukrainy”. Ten zestaw oskarżeń ma jeden wspólny mianownik – delegitymizację całego dotychczasowego porządku politycznego. W tej wizji PiS nie jest żadnym sojusznikiem, ale reliktem, który należy usunąć, by zrobić miejsce „nowej prawicy”.
Przekaz jest czytelny: „to my jesteśmy przyszłością, PiS gwałtownie się rozpadnie, my zajmiemy całą przestrzeń, a wtedy będziemy spoglądać na prezydenta jako swojego partnera”. To nie jest propozycja współpracy, ale zapowiedź przejęcia. I choć z punktu widzenia Nawrockiego – jak słusznie się zauważa – taka wizja „zniszczmy wszystko, a potem zobaczymy, co będzie dalej” jest „nie do przyjęcia”, to problem polega na czymś innym: prezydent nie bardzo ma alternatywę.
Bo PiS, który uważa, iż Nawrocki „powinien być partnerem dla ich politycznej walki”, sam znajduje się w stanie strategicznej dezorientacji. Partia Jarosława Kaczyńskiego chciałaby widzieć w prezydencie lojalnego sojusznika, który wzmocni jej pozycję w opozycji i pomoże w powrocie do władzy. Tyle iż ten model zakłada istnienie silnego PiS-u. Tymczasem elektorat odpływa, narracja się kruszy, a inicjatywa coraz częściej znajduje się po stronie Konfederacji.
W efekcie Nawrocki zostaje wepchnięty w polityczny trójkąt, w którym każde z ugrupowań „ma swoje wyobrażenie”. PiS widzi w nim tarczę i symbol ciągłości, Konfederacje – użytecznego pomocnika w „wyrzuceniu PiS-u”. Prezydent zaś próbuje zachować pozory niezależności, choć faktycznie jest zakładnikiem logiki obozu, który sam współtworzył.
Najpoważniejszy zarzut wobec Nawrockiego nie dotyczy jednak samych sympatii politycznych, ale braku jasnej strategii. Prezydentura, która miała „łączyć” i „stabilizować”, coraz bardziej przypomina dryfowanie między coraz radykalniejszymi oczekiwaniami prawicy. Zamiast wyznaczać granice, Nawrocki zdaje się reagować na cudze projekcje – raz jako partner PiS, raz jako potencjalny patron „nowej prawicy”.
A to zła wiadomość także dla samego PiS. Bo partia, która pozwala, by jej prezydent był przedstawiany jako narzędzie do jej własnego unicestwienia, pokazuje skalę własnej słabości. jeżeli bowiem Konfederacje rzeczywiście wierzą, iż Nawrocki pomoże im „wyrzucić PiS”, to znaczy, iż PiS przestał być podmiotem, a stał się przeszkodą.
Nowy rok może więc przynieść nie tylko test dla prezydenta, ale i brutalną weryfikację dla PiS. I wszystko wskazuje na to, iż ani Nawrocki, ani jego polityczne zaplecze nie są na ten test szczególnie dobrze przygotowani.

11 godzin temu











