Maria Woś, nestorka Polskiego Radia Wrocław, jedna z felietonistek być może najwybitniejszych w dziejach tego gatunku, po tej niezwykle podniosłej ceremonii napisała do mnie: „To był jeden z najpiękniejszych pogrzebów, na jakich byłam w całym moim długim życiu”.
Smutek oczywiście ogromny, ale poruszający do niezmierzonych głębi nastrój tego wydarzenia sprawiał, iż dla wszystkich chyba jego uczestników, będzie ono niezapomniane. Maria Woś, wyrażając ból po tym, „że Jadzi z nami już nie ma” powiedziała też, iż niezwykłość ta czyniła, iż „historia ożyła…”
Historia – godna ogromnej księgi. Długa i złożona z bezliku wątków, którą miałem zaszczyt poznawać jedynie we fragmentach. Każdy z nich zapadł mi jednak w pamięć tak mocno, iż póki sam będę chodził na tej ziemi, póty zawsze będą we mnie i dźwięk słów Pani Jadwigi i całe serie obrazów, jakie wraz z każdym malowały się w mojej wyobraźni. Opowiadając o latach życia w Stanisławowie rzadko miała możliwość zilustrowania swych wspomnień rodzinnymi pamiątkami. Wypędzani z rodzinnych stron zabrać ze sobą mogli kilka a potem najcenniejsze rodzinne pamiątki przepadały podczas kolejnych włamań bandytów z komunistycznej bezpieki. Dążąc do sporządzenia listy wszystkich możliwych kontaktów rodziny współtworzącej najpotężniejszy z bastionów niepodległościowego podziemia – ubecy ukradli niemal wszystkie rodzinne fotografie. Na swój antypolski użytek tworzyli z nich albumy, by przesłuchując kolejnych aresztowanych wydobywać z nich informacje o wszystkich osobach, utrwalonych na skradzionych Morawieckim fotografiach. Tym sposobem przepadły także zdjęcia i dla Pani Jadwigi i dla całej rodziny najcenniejsze. Te mające już ponad sto lat, te przedwojenne i przedstawiające życie w czasach wojny, okupacji, odbudowy życia na gruzach stratowanej ojczyzny.
Z tą jedną z nielicznych ocalałych fotografii wiąże się historia, jakiej zapomnieć nie sposób. Zdjęcie to przedstawia Panią Jadwigę z pierwszych lat uczęszczania do szkoły powszechnej, z wielką czułością przytulającą się do swojej nauczycielki. Opowiadając o tej historii Pani Jadwiga mówiła, iż wręcz uwielbiała tę osobę, iż chłonęła każdą prowadzoną przez nią lekcję i iż to przede wszystkim właśnie ona – nauczyła ją patriotyzmu. O Polsce, o miłości do ojczyzny mówić bowiem potrafiła w sposób doskonale trafiający do kilkuletnich dzieci. Skutkiem tego dla Jadzi dopiero zaczynającej swoją szkolną edukację uwielbienie dla swojego kraju stało się oczywistością a wraz z nim – ogromny podziw, szacunek i uczucie żywione do osoby tak niezrównanie wartości te potrafiącej przekazywać. Wszystko to bez reszty wyraża buzia dziewczynki z tej niezwykłej fotografii. Rozczulająca tym bardziej, iż w przesympatyczny sposób podobna do twarzy Pani Jadwigi choćby po kilkudziesięciu latach. Można sobie wyobrazić, jaką tragedią dla jedenastoletniej Jadzi musiało być rozstrzelanie tej nauczycielki przez niemieckich okupantów. W egzekucji tej Niemcy zamordowali wielką część szkolnej kadry Stanisławowa. Co było tylko jednym z wydarzeń niewyobrażalnego pasma zbrodni, jakie przeżywał Stanisławów, Pokucie i cała Polska. Już we wrześniu 1939 wraz z rodziną i mnóstwem innych Polaków musiała kryć się przed ostrzałem i bombami zrzucanymi z samolotów Luftwaffe. Zaraz potem przyszedł terror sowiecki, w czasie którego liczni krewni i znajomi zamykani byli w więzieniach i wywożeni na Sybir. Kiedy z tej samej kamienicy NKWD wyprowadzało rodziny z najbliższymi jej koleżankami – padły i groźby, iż w tej samej chwili mogą podzielić ten sam los. Słowa te wypowiadali ludzie dobrze Jadwidze i jej rodzicom znani – mieszkający w tym samym Stanisławowie, tyle iż innej narodowości i gorliwie oddani sowieckim tyranom. Wraz z wybuchem wojny niemiecko – sowieckiej ze stanisławowskiego więzienia popędzone zostały na Wschód marsze śmierci. Pod sowieckimi bagnetami szli w nich i bliscy krewni Pani Jadwigi. Nadludzkim wysiłkiem długą część tej drogi jeden z nich na własnych plecach niósł swego towarzysza niedoli. Każdy, kto opadał z sił, był zakłuwany bagnetami zatkniętymi na karabinach. Zamiana okupanta sowieckiego na niemieckiego była w Stanisławowie jedynie przejściem do innego wymiaru piekła. Kiedy późną jesienią Niemcy znudzeni już byli urządzaniem ulicznych egzekucji – nowy sposób masowego mordowania podsunęły im siarczyste mrozy. Setki aresztowanych stłaczali za więziennym murem, po czym z okien pierwszego piętra zabawiali się oblewaniem swych ofiar wodą. Zimowego poranka nigdy nie doczekał z nich nikt. Stanisławów stawał się wtedy świadkiem przemierzającego jego ulice upiornego korowodu wozów pełnych zamarzniętych zwłok. Zarazem kolejnym wcieleniem koszmaru były niewyobrażalne w swej potworności rzezie, przez ludobójców ukraińskich dokonywane także tuż pod Stanisławowem. Ich sprawcy kolportowali też swe zapowiedzi, wg których taki sam los niedługo podzielić mieli wszyscy polscy mieszkańcy tego miasta. I wielu z nich ginęło najokrutniejszą śmiercią często już przy próbie zrobienia zakupów na stanisławowskich przedmieściach. Wyjazdy do nich bywały koniecznością, której alternatywą mogła być głodowa śmierć.
Wynikające z powrotu okupacji sowieckiej oddalenie zagrożenia z rąk siepaczy niemieckich i ukraińskich wiązało się z wypędzeniem z rodzinnego miasta. Ze Stanisławowa, od samych swoich początków tak potężnie związanego z polską historią i tradycją. Z miasta niezliczonych wielkich polskich patriotów, do których należeli i jeden z naszych narodowych bohaterów Stanisław Sosabowski i jeden z największych bohaterów polskiej literatury – najszlachetniejsza postać Sienkiewiczowskiej Trylogii, którego ziemski los kończy się właśnie w tym mieście. Życiowym przystankiem potem był Wieluń a wreszcie – stanowiący wówczas przede wszystkim morze ruin Wrocław. Mimo, iż całą materialną podstawą założonej w nim rodziny był ułamek lokum w kamienicy – ostańcu na obrzeżu wypalonych kwartałów, powołała na świat pięcioro dzieci. Przy czym nie obyło się bez tragedii, gdyż jedna z córeczek umarła w wyniku nieuleczalnej choroby. Pragnąc być przede wszystkim matką nie zrezygnowała z pracy, ale przerwała dobrze się rozwijającą naukową karierę. Zatłoczone ponad wszelkie wyobrażenie mini – mieszkanko potrafiła uczynić domem pełnym nie tylko rodzinnego ciepła, ale też najtroskliwszego i najpełniejszego formowania swych dzieci. Przy takiej strażniczce domowego ogniska ciasnota posiadanej przestrzeni w najmniejszym stopniu nie stała na przeszkodzie temu, by w tej miniaturze domu obecna była najwspanialsza literatura i muzyka, by szyte w nim były patriotyczne transparenty i powielana –zakazana przez panujący reżim bibuła.
Jednym z momentów w moich młodych latach bardziej „elektryzujących” był ten, w którym po raz pierwszy do moich rąk trafił egzemplarz „Biuletynu Dolnośląskiego”. Pytając potem licznych przyjaciół o okoliczności powstawania tego pisma chyba wszyscy wskazywali na wielką a rzadko wzmiankowaną rolę Jadwigi Morawieckiej. Sam kilkukrotnie próbowałem Panią Jadwigę o to pytać, ale zwykle odpowiedzią było, iż „jedynie nie przeszkadzała”, iż „czasem zrobiła coś, o co w związku z wydawaniem tego pisma została poproszona”. Jakże to umniejszanie własnej roli charakterystyczne dla osoby, która należąc do pierwszego rzędu zaatakowanych wprowadzeniem stanu wojennego natychmiast i bez reszty oddała się sprawie niesienia pomocy innym. A jako żona najzacieklej ściganego lidera solidarnościowego podziemia była przecież jedną z tych, którym ta właśnie pomoc w największej mierze się należała. O tym, jak bardzo przez oprawców z bezpieki była „wzięta na celownik”, świadczyły zatrzymania i wezwania, rewizje mieszkania przeprowadzane zarówno oficjalnie, jak i potajemnie, metodą włamania pod nieobecność domowników. Nie zabrakło i zamachów na życie, z których co najmniej jeden omal nie zakończył się jej śmiercią. O mały włos tak się nie stało wtedy, gdy z prowadzonego przez nią samochodu zaczęły odpadać koła. Szczęśliwie prawe odpadło przed lewym, dzięki czemu mały fiat zamiast wjechać pod maskę wielkiej ciężarówki został wyrzucony na osiedlowy chodnik. Azylem od krążących wokół oprawców nie mógł być też pęgowski domek. I on był napadany, przy czym najchętniej wybieraną porą napaści był środek nocy nagle rozdzieranej wrzaskiem bandziorów zapowiadających śmierć w ogniu i pozorujących oblewanie i podpalanie drewnianych ścian i dachu.
Spotykając się z Panią Jadwigą często zastanawiałem się, jak to możliwe, iż pomimo życia w tak wielkiej części wypełnionego nie tylko nadludzkim trudem, ale też tragediami i sytuacjami strasznego zagrożenia – niezmiennie pozostawała osobą tak przepełnioną ciepłem, dobrocią, pogodą ducha, optymizmem. prawdopodobnie w dużej części wynikało to z głębokiej świadomości tego, iż takim od wielu pokoleń bywa nasz polski los. Z przekonania, iż jeżeli od stuleci przychodzi nam zmagać się z opresjami ze strony kolejnych najeźdźców, zaborców, okupantów – to nasz osobisty los stanowi dość oczywistą kontynuację takich a nie innych realiów historycznych czy geopolitycznych. Bez wątpienia wielka w postawie Pani Jadwigi była moc wiary w Boga. Tej wiary stanowiącej naczelny azymut wszystkich stawianych kroków i zarazem będącej nadrzędnym, niezłomnym źródłem niezachwianego przekonania o wielkim sensie takiego a nie innego kształtu całego jej ziemskiego trudu.
Odejście osoby tak nadzwyczajnej jest stratą ogromną, przynoszącą dojmujące poczucie braku i pustki. Tak nagły brak najdobitniej uświadamia też jednak i to, jak wielkim darem Boga są dla nas tacy ludzie. Ludzie w sposób werbalny i pozawerbalny promieniujący swą szlachetnością, dobrocią, mądrością, etosem permanentnej służby potrzebującym pomocy, walczącym o sprawiedliwość i wolność. Spotkania z Jadwigą Morawiecką często miały moc zaszczepiania w innych tej samej powinności. Dla mnie zawsze spotkania te były zaszczytem, mnóstwo rozmów z Panią Jadwigą na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Szczęśliwie się złożyło, iż z Panią Jadwigą spotykali się też czasem moi bliscy. Sam szukałem do tego sposobności. Stąd kiedy parę lat temu pracujący w Warszawie Mateusz w Dniu Matki powiedział, iż gdyby to było możliwe połączyłby się ze swoją mamą dzięki skypa, od razu zatelefonowałem do mojego młodszego syna. Okazało się, iż akurat ma parę wolnych godzin, więc wziął w plecak laptop, wsiadł na rower i po przyjechaniu na Krynicką umożliwił rozmowę mamy z synem dzięki internetowej transmisji video.
W pożegnalnych wystąpieniach Panią Jadwigę nazywano między innymi „cichą bohaterką”. Słowa te może są i trafne, ale słysząc je czasem towarzyszy mi niepokój, czy aby dobrze są one rozumiane i czy w jakiś sposób nie mają wydźwięku nieco umniejszającego. W przypadku Jadwigi Morawieckiej mowa przecież o osobie, bez której wielkiej części tego, co w najnowszej historii Polski najbardziej wartościowe, w ogóle mogło nie być. Czy bez jej wsparcia Kornel byłby w stanie wydrukować swoje ulotki z Marca 1968, przeprowadzić akcje protestacyjne takie jak ta przeciw agresji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację? Miała wtedy pod swoją opieką troje dzieci, w tym jedno dopiero co urodzone. Gros konsekwencji aresztowania męża, wystawiającego się na wielkie ryzyko, skrupiłoby się przecież na niej. A ona nie tylko nie była przeciw, ale na ile to było możliwe – wspierała go w tym, co niemal każda inna kobieta by wtedy odrzuciła jako szaleńcze i bezcelowe igranie z ogniem. Czy bez Jadwigi Morawieckiej „Biuletyn Dolnośląski” stałby się tym, czym był? Czyli jednym z największych i zdecydowanie najlepszych periodyków przedsierpniowej opozycji, w całej południowo – zachodniej Polsce absolutnie najważniejszym? A płacić jej potem za to przyszło całą symfonią nieustannych represji, do których należały i takie, których o mało nie przypłaciła życiem swoim i swojego syna.
9 sierpnia 2025 kościół Najświętszej Marii Panny na wrocławskiej Wyspie Piaskowej niemal pękał w szwach od tłumów, które przybyły pożegnać Panią Jadwigę. Dziesiątki pocztów sztandarowych, prezydent RP Andrzej Duda, prezes partii Prawo i Sprawiedliwość Jarosław Kaczyński, prezes Trybunału Konstytucyjnego Julia Przyłębska, kilkadziesiąt innych osób do niedawna sprawujących wysokie funkcje państwowe. Szefowie wszystkich chyba ważniejszych instytucji czuwających nad polską pamięcią narodową, może i stu posłów, senatorów, eurodeputowanych a przede wszystkim – setki ludzi niegdyś zaangażowanych w niepodległościowe podziemie. „Jakież mnóstwo znajomych twarzy, ileż z każdą niezapomnianych wspomnień…” – i takim spostrzeżeniem podzieliła się ze mną uczestnicząca w tej Mszy Świętej redaktor Maria Woś. Bez wątpienia – setki w ostatnich dekadach PRL – u najbardziej zaangażowanych w walkę o niepodległość ojczyzny. Stąd i najbardziej świadomych, jaką w tym rolę odgrywała Pani Jadwiga Morawiecka.
Kiedy przeżywać przychodzi odprowadzanie do grobu kogoś bliskiego, ważnego, niezwykłego – w głębi smutku pojawiają się i myśli, które nie są jedynie czczym pocieszeniem. Bo najprawdziwszą prawdą jest przecież choćby ta, iż nie może byle jakim być naród, w którym czasem pojawiają się tacy ludzie.
Artur Adamski