Pokazałem jak fatalny wpływ wywiera meaculpizm na chrześcijaństwo w Izraelu. Pod jego wpływem chrześcijańscy przywódcy zamiast protestować i walczyć z opresją wycofują się, kapitulują i co najwyżej nieśmiało przebąkują o presji ze strony żydowskich fundamentalistów religijnych. Ci ostatni mają za sobą, to jest kwestia kluczowa, albo wyraźne wsparcie państwa, albo przynajmniej jego cichą życzliwość.
Ataki na katolickie, prawosławne czy protestanckie miejsca kultu i wroga atmosfera w stosunku do chrześcijan są w Ziemi Świętej coraz powszechniejsze, a jedną z przyczyn tej zuchwałości napastników jest właśnie wzięcie na siebie przez Kościół win za rzekome akty dziejowego antysemityzmu. Jednak skutki tej choroby są jeszcze bardziej poważne i nie ograniczają się jedynie do błędów politycznych. Meaculpizm nie tylko paraliżuje dziś wolę polityczną ale ma wpływ na to w jaki sposób tylu katolickich teologów przedstawia opisy Męki Pańskiej. Ofiarą tej choroby pada zatem to co stanowi samą podstawę wiary Kościoła – wiarygodność przekazów ewangelicznych na temat ostatnich dni życia Chrystusa oraz przedstawienie prawdziwych źródeł konfliktu między Nim a współczesnymi Mu Żydami.
Dlaczego cieszę się, iż po dziesięciu latach pojawia się trzecie już wydanie mojej książki „Kto zabił Jezusa?”, tym razem w wydawnictwie Fronda. Poprzednie dwa praktycznie zniknęły z rynku. W książce pokazuję szczegółowo w jaki sposób próbuje się reinterpretować opisy Pasji tak, żeby dostosować je do wymagań obecnej politycznej poprawności. Staram się także odtworzyć przebieg procesu Jezusa w oparciu tak o źródła starożytne jak i współczesne badania rzetelnych biblistów, a nie modnych i popularnych meaculpistów. Dla Czytelników portalu dorzeczy.pl przygotowałem dwa wyjątki z książki – pierwszy to fragment „Posłowia” do trzeciego wydania, drugi – to „Wstęp” jaki napisałem w roku 2013 do pierwszego.
***
Posłowie do trzeciego wydania „Kto zabił Jezusa?” - fragment
Po dziesięciu latach, kiedy to ukazało się pierwsze wydanie „Kto zabił Jezusa?” jeszcze wyraźniej dostrzegam powody, dla których realna dyskusja historyczna o procesie, męce i śmierci Jezusa z Nazaretu jest w tej chwili tak trudna. Mam tu przede wszystkim na myśli teologię katolicką, bo, jakkolwiek smutne by to nie było, w ostatnim czasie ukazało się kilka dobrych książek autorów protestanckich, którzy, co się tyczy przebiegu Pasji, potwierdzają rzetelność opisów ewangelistów. Z tego punktu widzenia na pewno najważniejszym dziełem jest „Jezus w Jerozolimie. Ostanie dni” Eckharda J. Schnabela, który przedstawił faktycznie chyba najbardziej szczegółowy i wiarygodny scenariusz przebiegu Męki. Wykazał on też, z dużą dozą prawdopodobieństwa, iż proces przebiegał tak, jak opisały go ewangelie, a inaczej, niż wymagałyby tego późniejsze przepisy prawa rabinicznego. „Wiele szczegółów procesu przeciw Jezusowi przed Sanhedrynem wskazuje, iż Jezus był oskarżony jako ten, który jest mesit i maddiakh”. To terminy techniczne, zawarte jeszcze w Księdze Powtórzonego Prawa, przejęte przez tradycję rabiniczną. Oznaczają one zwodziciela, tego, który sprowadza naród wybrany na złe drogi. Mesit to ideolog, który głosi nauki heretyckie, maddiakh to ten, kto prowadzi lud na manowce. Jest to ważne, bo w stosunku do takich oskarżonych Sanhedryn nie musiał trzymać się żadnych sztywnych reguł, działał w sposób, który dziś nazwalibyśmy postepowaniem sądu doraźnego. A więc mógł działać w nocy, oskarżony nie miał prawa odwoływać się do świadków, wyrok zapadał od razu, bez zbędnego czasu do namysłu. W ten sposób znikają podnoszone przez tylu historyków trudności, opisałem je dokładnie w książce, wskazujące na różnice między przekazami Ewangelii a zapisami Miszny, czyli wczesnej kodyfikacji przepisów żydowskich z przełomu II i III w. po Chr.
Jeśli wszystkie dwuznaczności i wątpliwości można racjonalnie rozstrzygnąć, to dlaczego tylu znawców utrzymuje coś wręcz przeciwnego? Rzecz nie dotyczy przede wszystkim źródeł i adekwatnej interpretacji historycznej. Problem polega na tym, iż negacja winy władz żydowskich i ludu żydowskiego za śmierć na krzyżu Galilejczyka stała się kamieniem węgielnym nowej katolickiej teologii judaizmu. To ideologiczne założenie sprawia, iż odziedziczone przekazy przycina się, wypacza, zmienia ich sens, przeciwstawia się je sobie, niekiedy wręcz szokująco pomija. Cel jest prosty: trzeba zatrzeć pamięć o tym kto wydał Jezusa na śmierć, bo tylko w ten sposób będzie można budować dialog religijny z judaizmem.
Nie wolno zatem odczytywać przekazów jako wiarygodnych i rzetelnych świadectw wydarzeń, które miały miejsce w Jerozolimie i na Golgocie, bo w ten sposób utrudniałoby się walkę z „wszelkimi przejawami antysemityzmu”, a przecież, jak godzi się większość współczesnych teologów, zarzut Bogobójstwa był jedną z przyczyn Holocaustu. Dlatego Kościół podczas Soboru wyraźnie stwierdzał, iż „choć władze żydowskie wraz ze swymi zwolennikami domagały się śmierci Chrystusa, jednakże to, co popełniono podczas Jego męki, nie może być przypisane ani wszystkim bez różnicy Żydom wówczas żyjącym, ani Żydom dzisiejszym. Chociaż Kościół jest nowym Ludem Bożym, nie należy przedstawiać Żydów jako odrzuconych ani jako przeklętych przez Boga, rzekomo na podstawie Pisma świętego”. (Nostra Aetate, 4). Warto zauważyć, iż „władze żydowskie wraz ze swymi zwolennikami” to bardzo, bardzo wąskie rozumienie tej rzeczywistości, którą opisali ewangeliści. jeżeli wziąć cztery ewangelie razem, to słowa soborowego dokumentu byłyby wyjątkowo niewystarczająco, po prostu błędne. Ale czy chodzi tu o wierność historycznym faktom, czy o właśnie o nową ideologię dialogu pod przykrywką historii?
Żeby zrozumieć, jak bardzo osobliwa to teza wystarczy sięgnąć do ważnej książki francuskiego teologa, ks. Jeana-Michela Gleize’a (Prawdziwy Izrael i fałszywy judaizm), który tak tłumaczył, zgodnie z klasyczną nauką katolicką, znacznie tego pojęcia, które dziś wytrąca ogół dialogistów z równowagi: „Bogobójstwo jest nieuniknioną konsekwencją tajemnicy Wcielenia (…)” i jego odrzucenie „pociąga za sobą negację Bóstwa Chrystusa”. Dlatego, pisał ksiądz Gleize, „to właśnie dlatego żydzi odrzucają tę prawdę”. Faktycznie, z chrześcijańskiego punktu widzenia teza, iż doszło do zabicia Jezusa człowieka a nie Boga Człowieka jest logicznie nie do utrzymania. Byłaby to jakaś osobliwa, radykalna wersja nestorianizmu. Chodzi o odpowiedzialność za śmierć Boga-Człowieka, a nie za przypadkowe doprowadzenia do śmierci jednego z wielu pretendentów do tronu Mesjasza. Właśnie tak rozumieli postawę współczesnych sobie żydów pierwsi apostołowie, w sensie etnicznym sami Żydzi, na czele ze świętym Piotrem w jego pierwszym wystąpieniu zapisanym w Dziejach. Zwracał się on do wszystkich i od wszystkich domagał się pokuty. W oczach apostołów odrzucając roszczenie Jezusa do boskości Izrael - działając przez swoich adekwatnych reprezentantów, Sanhedryn i znaczącą część ludu - pokazał swoją niewierność. Kto zatem zachowuje lojalność wobec Prawa, które skazało na śmierć Jezusa, ponosi odpowiedzialność za śmierć Chrystusa. Pisał ksiądz Gleize: „Zdrada Izraela polega więc na rezygnacji z własnego powołania, czyli przyjęcia Zbawiciela i niesienia Go reszcie ludzkości. Pod tym względem jest dokładnym przeciwieństwem postawy św. Jana Chrzciciela: „Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał”. (J 3, 30).
Otóż zgodnie z nową teologią katolicką o żadnej zdradzie nie ma mowy, jest co najwyżej inny sposób rozumienia swojego powołania. Judaizmu nie ocenia się już w kategoriach prawdy i fałszu, ale widzi się w nim religię nie mniej, a może choćby bardziej, odpowiadającą zamysłowi Bożemu. Przyjęcie tego twierdzenia pociąga za sobą, po stronie chrześcijańskie, nieustanne poszukiwanie adekwatnej formuły, której, co z góry jasne, znaleźć się nie da. Stąd plątanina sprzeczności, niejasności i dwuznaczności tylu katolickich teologów. Stąd opowieści o dwóch drogach, o nigdy nie odwołanym przymierzu, o Mesjaszu dla pogan, którego to rzekomo nie potrzebują Żydzi.
W jakim jednak znaczeniu można mówić, wbrew tekstowi soborowemu, o winie Izraela? Czy nie prowadzi nas to do przyjęcia fatalnej i błędnej koncepcji odpowiedzialności zbiorowej? Znowu doskonale wyjaśnia to ksiądz Gleize: „Zbiorowa niewierność, o której tu mówimy, nie powinna być rozumiana jako moralna wina każdej z jednostek składających się na naród żydowski. Chodzi o prawną odpowiedzialność całej wspólnoty w kontekście roli mesjańskiej i religijnej”. Dlatego obowiązkiem każdego Żyda, tak jak i każdego człowieka w ogóle, jest przyjęcie objawionej przez Boga prawdy. Nie istnieje żadna osobna droga zbawienia dla Żydów z pominięciem Chrystusa - tego Boga Człowieka, który przyszedł na świat w Betlejem, zmarł na krzyżu w Jerozolimie i trzy dni później powstał z martwych. Innego nie było i nie będzie, gdyż Ten, który przyjdzie u kresu czasów będzie tym samym Chrystusem, który już był i żył i cierpiał. Tyle, iż ta postawa - kto chce się ocalić musi wezwać imienia Jezusa - została przez Kościół praktycznie zarzucona, a na ołtarzu dobrych relacji z Żydami coraz częściej kładzie się prawdę historyczną przekazaną przez ewangelistów i potwierdzoną także historycznie przez Józefa Flawiusza. Doskonałym przykładem takiego wykręcania kota ogonem są słowa polskiego arcybiskupa Grzegorza Rysia, który w jednym ze swoich kazań mówił o tym, iż Jezusa…nikt nie zabił. „W ostatniej sekundzie życia – jak to opisuje św. Jan – „Jezus oddał ducha”. Nie skonał, nie umarł. Jezusa nikt nie zabił, Jezus oddał życie. Jezus oddał ducha i to jest królewska wolność”. Zamiast historycznych faktów, pojawiają się mętne, niejasne, pseudo-duchowe rozważania. Jak to Jezusa nikt nie zabił? Czyli sam się przybił do krzyża? Nie było żadnych sprawców? Nie było wyroku i sądu? Nie było rozdarcia szat przez Kajfasza? Oczywiście, w sensie metafizycznym za śmierć Jezusa odpowiadają wszyscy ludzie, bo wszyscy tkwią w grzechach, które to niósł na sobie Chrystus. Ale nie wolno mieszać historycznej prawdy o tym, kto zabił Jezusa i metafizycznej prawdy o powszechnej odpowiedzialności całej ludzkości.
Efektem tej nowej teologii jest całkiem nowy stosunek do Żydów. Nie wzywa się ich już do nawrócenia, nie głosi się im prawdy Chrystusa, nie mówi o niewierności. Nauczyciela zastąpił pokutnik. Głoszenie Dobrej Nowiny - Ten, na którego czekacie, już przyszedł i innego nie będzie - „meaculpizm”. Stąd biorą się spektakle samoponiżenia, przeprosiny, bicie się w piersi, wyznawanie win wszem i wobec, opowieści o „starszych braciach w wierze” czy „ojcach w wierze”, a co za tym idzie ciągła uległość wobec nacisków różnych środowisk żydowskich. (…)
***
Wstęp do wydania z 2013 roku
Jeszcze nim w 2011 r. pojawiła się w księgarniach nowa książka Benedykta XVI, Jezus z Nazaretu, do dziennikarzy przedostały się jej fragmenty. I wywołały sensację. Ktoś niewtajemniczony mógłby uznać to za kiepski żart. Jak to? Książka o historii sprzed dwóch tysięcy lat, o czymś, co, zdaje się, jest utrwaloną i niezmienną podstawą wiary, miałaby kogoś zaskoczyć? Zwrócić na siebie uwagę całego świata? I to nie byle jaka książka, ale dzieło samego papieża? Nieprawdopodobne. A jednak prawdziwe. Pisząc o Męce Pańskiej według Ewangelii św. Jana, papież powiedział, iż oskarżycielami Jezusa nie byli po prostu Żydzi, ale przedstawiciele arystokracji świątynnej, i to nie wszyscy. Podobnie Benedykt XVI stwierdził, iż słowa św. Mateusza o tym, iż „cały lud” domagał się ukrzyżowania Jezusa, z pewnością „nie podają faktu historycznego”. „Jak w tym momencie mógłby tam być obecny cały lud i domagać się śmierci Jezusa?” – zapytał papież. I odpowiedział: „Rzeczywistą grupę oskarżycieli stanowią ówczesne kręgi związane ze świątynią, a w kontekście amnestii paschalnej dołącza do niej «tłum» stronników Barabasza”. Wygląda na to, iż papież, powołując się na niemieckiego teologa Joachima Gnilkę, przyjmuje, iż Ewangelia Mateusza powstała grubo po roku 70 n.e., kiedy to Rzymianie zdobyli Jerozolimę i zniszczyli świątynię, oraz iż zawiera nie raport z przeszłości, ale sformułowaną wówczas teologiczną ocenę tej katastrofy.
Nie mniej istotne niż zacieśnienie kręgu oskarżycieli są rozważania Benedykta nad znaczeniem przytoczonych przez św. Mateusza słów „całego ludu”: „Krew Jego na nas i na dzieci nasze”. Papież wyjaśnia, iż w żadnym wypadku nie chodzi tu o przekleństwo, karę i pomstę, ale o pojednanie. Słowa Mateusza o krwi nie są zapisem wydarzenia historycznego, ale oznaczają, iż „my wszyscy potrzebujemy oczyszczającej mocy miłości, którą jest Jego [Jezusa] krew”. Światowe agencje prasowe, gazety i portale zapełniły się komentarzami, analizami, wypowiedziami polityków, działaczy i historyków. Rzecznik ambasady Izraela w Watykanie stwierdził, iż fakt, iż papież uwolnił Żydów od odpowiedzialności za śmierć Jezusa, „jest potwierdzeniem znanego pozytywnego stosunku papieża Benedykta XVI do narodu żydowskiego i Państwa Izrael”. Podobnie premier Izraela Beniamin Netanjahu pochwalił papieża za „odrzucenie fałszywego oskarżenia, które przez stulecia było podstawą nienawiści do narodu żydowskiego”. Z kolei zdaniem Ronalda Laudera swoją książką Benedykt XVI wyraźnie wypowiedział się przeciw „antysemityzmowi w Kościele”. „Ci, którzy przeżyli Holocaust, wiedzą aż nazbyt dobrze, jak bardzo wielowiekowe obciążanie Żydów zarzutami o «zabójstwo Chrystusa» stworzyło zatrutą atmosferę nienawiści, która legła u podstaw antysemickich prześladowań, których ostatecznym wyrazem był Holocaust” – to z kolei komentarz Elana Steinberga z American Gathering of Holocaust Survivors and their Descendants. Podobnej pochwały doczekał się Benedykt XVI z ust Abrahama H. Foxmana z Anti-Defamation League, według którego w swej książce papież „odrzuca dawne nauczanie i wypaczenia, które pomagały wspierać i na nowo wzmacniać antysemityzm w ciągu wieków”.
Trzeba przyznać, iż rzadko się zdarza, by tylu naraz – i to tak ważnych – polityków komentowało dzieło teologiczne. Ba, by tak się nim zachwycało. Pierwsze wrażenie nieuprzedzonego czytelnika może być takie, iż wśród chrześcijan, a szczególnie katolików, uczucia wrogości wobec Żydów są głęboko zakorzenione. Więcej nawet: iż przeciętny chrześcijanin widzi w Żydach morderców Chrystusa i gdyby nie głos papieża, to okrutne przeświadczenie mogłoby znowu doprowadzić do fatalnych i złowieszczych skutków. Hm, cokolwiek by o tym powiedzieć, nie świadczy to raczej dobrze o wizerunku chrześcijan. Owe reakcje, tak głośne i pochwalne, zdają się, paradoksalnie, dowodzić, iż dotychczasowe wyniki rozmów chrześcijańsko-żydowskich rozczarowują, iż po obu stronach, a z pewnością po stronie żydowskiej, głęboko drzemie nieufność. Czy rzeczywiście słowa papieża były tak przełomowe? Nie sądzę. Przeciwnie.
Benedykt XVI przedstawił całkiem tradycyjną wykładnię tego, co się stało 14 lub 15 dnia miesiąca Nisan 30 r. n.e. w Jerozolimie. Wyraźnie napisał, iż oddział, który pojmał Jezusa w Getsemani, został przyprowadzony przez Judasza i iż podlegał on władzom świątynnym. Wspomniał, iż stało się tak ostatecznie na rozkaz arcykapłana Kajfasza. Co więcej, papież pisze o posiedzeniu Sanhedrynu, w trakcie którego niepokój polityczny połączył arystokrację kapłańską z faryzeuszami. Następnie pokazuje, iż ta pierwsza decyzja Sanhedrynu, o której wspomniał św. Jan, została wcielona w życie z czwartku na piątek, kiedy to w nocy po pojmaniu Jezusa na Górze Oliwnej zaprowadzono Go do pałacu arcykapłańskiego, gdzie Najwyższa Rada z jej trzema frakcjami – arcykapłanami, starszymi i uczonymi w Piśmie – zebrała się prawdopodobnie wcześniej. Co więcej, w ostrożnych i nad wyraz powściągliwych, trzeba przyznać, słowach, ale wciąż zgodnie z tradycyjną wykładnią, papież pisze, iż przesłuchanie Jezusa przed Sanhedrynem „zakończyło się decyzją przekazania [Go] rzymskiemu namiestnikowi, w oczekiwaniu jego skazującego wyroku”. Najważniejsze jednak, iż Benedykt XVI jasno pokazuje, iż Jezus został przez Sanhedryn uznany za winnego popełnienia bluźnierstwa i jako przestępca zasługujący na śmierć wydany Piłatowi.
Co zatem uderza w opisie Benedykta XVI? Wydaje się, iż przede wszystkim dwie rzeczy: próba możliwie najwęższego rozumienia grupy oskarżycieli oraz, co się z tym łączy, rola, jaką papież przyznaje faryzeuszom. Oczywiście, bardzo trudno powiedzieć, jak rozkładały się sympatie i antypatie żydowskiej społeczności Jerozolimy w stosunku do Jezusa z Nazaretu. Gdyby ktoś chciał to zrobić dzisiaj, zamówiłby badania. Nie istnieją inne, konkurencyjne w stosunku do ewangelicznych, raporty z wydarzeń, które miały miejsce podczas święta Paschy w 30 lub 33 r. n.e. To wszystko prawda. A jednak trudno nie zauważyć, iż obraz, jaki przekazują nam Ewangelie, zdaje się świadczyć o powszechnej wrogości do Galilejczyka. Nie pojawiają się w nich choćby przychylni Mu świadkowie, nigdzie nie ma wzmianki o jakiejkolwiek próbie Jego obrony czy to przed zarzutami arcykapłanów, czy przed rzymskim namiestnikiem, czy wreszcie przed Herodem Antypasem.
Józef z Arymatei pojawia się, prosząc o ciało Jezusa, dopiero po Jego śmierci, wtedy też przychodzi Nikodem. Uczniowie uciekają wcześniej, podczas pojmania. Można zatem mieć chyba nieco wątpliwości co do trafności tak wąskiego rozumienia grupy oskarżycieli. Kim byli na przykład zwolennicy Barabasza? Gdyby chodziło tylko o nieznaczącą grupkę, to powstaje pytanie, jak potrafili się tak gwałtownie zmobilizować? Skąd wiedzieli, iż będą mieli szansę uzyskać dla swego bohatera amnestię? A może warto zastanowić się nad tym, czy w przypadku Barabasza nie chodziło o kogoś cieszącego się powszechnym wśród ówczesnych Żydów szacunkiem? Wówczas tłum jego zwolenników stałby się po prostu tłumem reprezentatywnym dla ogółu mieszkańców Świętego Miasta. Tylko tak zresztą dałoby się wyjaśnić, dlaczego tłum ten tak gwałtownie i łatwo mógł być kontrolowany przez arystokrację świątynną. Ta kwestia prowadzi do drugiego problemu: roli faryzeuszy. Wiadomo, iż to oni właśnie cieszyli się największym szacunkiem ludu. Czy można sobie zatem wyobrazić, iż w sytuacji ostrego konfliktu, kiedy to przedstawiciele Sanhedrynu chcieli zmobilizować masy i uzyskać ich poparcie dla skazania Jezusa, faryzeusze po prostu by milczeli? Mało prawdopodobne. Posiedzenie Sanhedrynu zakończyła decyzja o oskarżeniu Jezusa przed Piłatem. istotną grupą członków Sanhedrynu byli uczeni w Piśmie, często faryzeusze. Wniosek, iż wśród oskarżycieli musieli znajdować się przedstawiciele faryzeuszy – albo przynajmniej iż oskarżyciele, choćby jeżeli formalnie byli to tylko arcykapłani, działali z pełnym poparciem faryzeuszy – nasuwa się sam. Wydaje się, iż to ich obecność po stronie przeciwników Jezusa przyczyniła się do wywołania atmosfery powszechnej wrogości.
Taki wniosek, historycznie przecież jak najbardziej uzasadniony, nie pojawia się. Dlaczego? Można się zastanawiać, czy powodem nie jest pragnienie papieża, aby dialog religijny z judaizmem przebiegał w sposób bezkonfliktowy. Sądzę, iż to ono właśnie wpłynęło na niektóre sformułowania książki Benedykta XVI. I tak we wstępie papież pisze: „Istnieją dwa (…) sposoby odczytywania Starego Testamentu po 70 roku: pierwszy z Chrystusem i zgodnie z wizją proroków, drugi – rabinistyczny”. Ten zaś jest kontynuacją szkoły faryzejskiej. „Z nurtów judaizmu istniejących za czasów Jezusa przetrwał jedynie faryzeizm” – zauważa słusznie Benedykt XVI (s. 44). I formułuje istotny postulat: „Po wiekach konfrontacji za nasze zadanie uważamy przyczynianie się do tego, żeby te dwa sposoby nowej lektury pism biblijnych – chrześcijański i żydowski – zaczęły prowadzić z sobą dialog, dopomagający do poprawnego rozumienia woli Boga i Jego słowa”. Nic dziwnego zatem, iż skoro tak się rzeczy mają i potrzebny jest dialog ludzi, którzy reprezentują dwa sposoby odczytania Starego Testamentu, chrześcijański i żydowski, trudno sobie wyobrazić, by potem faryzeuszom przypisywać udział w śmierci Jezusa. Cóż to za dialog – brzmiałby wówczas zarzut – skoro jedną z jego stron ktoś chce od razu obciążyć? Dobry to przykład pisanego w najlepszej woli komentarza, w którym jednak nie daje się, mniemam, przezwyciężyć napięcia między wymaganiami współczesności, takimi jak dialog z judaizmem z jednej strony, a dążeniem do rzetelnego opisu zdarzeń historycznych, w których faryzeusze mogli odegrać znacznie większą rolę, niż pokazuje to autor Jezusa z Nazaretu.