Wypowiedzi Przemysława Czarnka, byłego ministra edukacji i obecnego wiceprezesa Prawa i Sprawiedliwości, są dziś nie tyle kontrowersyjne, ile symptomatyczne. W rozmowie z portalem wPolityce.pl, prof. Czarnek po raz kolejny potwierdził swoją rolę jako jednego z głównych rzeczników retoryki obozu postpisowskiego – retoryki, która nie uznaje faktów, ale pielęgnuje mit. Mit osaczonego, ale moralnie zwycięskiego „prawdziwego państwa”, stojącego rzekomo po stronie „narodu”.
W wywiadzie poświęconym inauguracji prezydentury Karola Nawrockiego, Czarnek nie analizuje, nie diagnozuje, nie proponuje. On stawia tezy – ostre, jednostronne, pełne insynuacji. „To było orędzie bez owijania w bawełnę” – mówi z satysfakcją, zachwalając wystąpienie prezydenta. Sęk w tym, iż ani orędzie, ani jego interpretacja w wykonaniu Czarnka nie odpowiadają realnym problemom kraju. Zamiast tego, mamy kolejne rozdanie propagandowej rozgrywki.
„Prezydent zapowiedział prosto w oczy Donaldowi Tuskowi zwołanie Rady Gabinetowej” – oświadcza Czarnek z dumą, jakby był to dowód siły instytucji. Tymczasem to wyłącznie pokaz politycznej lojalności. W wypowiedzi nie chodzi o państwo, prawo, obywateli. Chodzi o demonstrację. O partyjny spektakl, który ma utwierdzić elektorat w poczuciu ciągłej oblężonej twierdzy.
Profesor Czarnek z lubością rozwija narrację o „przemysłach pogardy”, o „bandyterce” i „chamstwie”. To słowa, które padają regularnie w jego wypowiedziach, a ich częstotliwość nie wynika z troski o standardy debaty publicznej, ale z chęci utrzymania emocjonalnego napięcia. „Karol Nawrocki nie cofnie ani nogi, ani ręki, ani pióra” – mówi Czarnek, posługując się retoryką nieomal wojenną. Brakuje tylko zapowiedzi walki „do ostatniego naboju”.
Na marginesie pozostaje kwestia stylu Czarnka – stylu, który bardziej przypomina agitatora niż polityka, który powinien kształtować debatę publiczną na podstawie wiedzy, umiaru i autorytetu. Były minister edukacji od dawna bowiem nie zajmuje się edukacją – ani w sensie formalnym, ani symbolicznym. Jego słowa nie uczą. One dzielą, antagonizują, cementują podziały.
Zdumiewająca jest również niekonsekwencja logiczna w jego narracji. Z jednej strony, mamy do czynienia – według Czarnka – z „perfekcyjnie przygotowaną uroczystością”, z „prezydentem stworzonym do tej funkcji”. Z drugiej – z rządem, który „po prostu wyrządził przykrość narodowi”, bo nie stawił się licznie na ceremonii inwestytury. Skoro więc „naród wybrał” prezydenta Nawrockiego – jak twierdzi Czarnek – to czemu właśnie część tego narodu nie widzi w nim swojego reprezentanta? Dlaczego nie tylko opozycja polityczna, ale i liczni obywatele kwestionują zarówno proces wyborczy, jak i legitymację moralną nowej głowy państwa?
Jednym z niewielu realnych tematów poruszanych w wywiadzie jest kazanie abp. Galbasa. Czarnek interpretuje je jako trafne wskazanie na „presję migracyjną” i inne „złe rzeczy, które nam dziś towarzyszą”. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, iż ten cytat zostaje użyty instrumentalnie, by wzmocnić przekaz o Polsce „zagrożonej” – z jednej strony z zewnątrz (migranci), z drugiej – od wewnątrz (opozycja).
W tym wszystkim najbardziej niepokojące jest nie to, co Przemysław Czarnek mówi, ale jak mówi. Jego wypowiedzi nie mają charakteru refleksji nad państwem, ale są elementem systematycznej kampanii – nie kampanii wyborczej, ale kampanii wykluczającej. To opowieść o „ich” i „naszych”, o „złych” i „dobrych”, o jedynym prawdziwym patriotyzmie – takim, który nosi konkretną legitymację partyjną.
Czarnek nie tylko nie szuka wspólnoty – on jej zaprzecza. I w tym właśnie kryje się jego polityczna rola: być wiecznym komentatorem rzeczywistości, której nie akceptuje, ale którą próbuje przekształcić w narzędzie odwetu.
W demokracji nie ma miejsca na takich proroków polityki, którzy każdą różnicę zdań traktują jak zdradę, a każdą krytykę jako „pogardę”. Czas zdemaskować ten język. Bo za tą retoryką nie stoi ani naród, ani prawo – tylko interes jednej partii i jej zaplecza.