Nowa prezydentura Karola Nawrockiego staje się pierwszym realnym testem dla ustrojowej równowagi w Polsce po ośmiu latach erozji instytucji państwa.
Od dnia zaprzysiężenia Nawrocki prezentuje styl pełen gładkich deklaracji, ale jednocześnie wysyła niepokojące sygnały – o gotowości do oporu, nie współpracy. Premier Donald Tusk, odpowiadając na pytania o relacje z Pałacem Prezydenckim, nie owijał w bawełnę: „Wszędzie tam, gdzie będzie chciał przeszkadzać, zobaczy, na czym polega reguła konstytucyjna i kto rządzi w kraju”.
To nie groźba – to przypomnienie elementarnego faktu: to rząd, nie prezydent, posiada demokratyczny mandat do zarządzania państwem. Premier stoi na czele egzekutywy, ma zaplecze parlamentarne i ponosi odpowiedzialność za codzienne funkcjonowanie instytucji. Prezydent, choć wybierany w wyborach powszechnych, pełni funkcję równoważącą, a nie decydującą. Zasady tej równowagi ustrojowej są zapisane w Konstytucji. Gdy prezydent wkracza w obszary kompetencji rządu z intencją blokowania – przekracza swoje uprawnienia.
Karol Nawrocki, choć jeszcze nie podjął konkretnych działań, już musi mierzyć się z pytaniami o niezależność wobec obozu, z którego się wywodzi. Przez lata był blisko związany z PiS-owską wizją historii, państwa i instytucji. Jako prezes IPN nie ukrywał sympatii do polityki historycznej w stylu „bohaterszczyzny”, a niekiedy wręcz propagandy. Teraz ma pełnić rolę arbitra, nie zawodnika. Tyle teoria – praktyka dopiero się zaczyna.
Donald Tusk, zapytany o gotowość do współpracy z nowym prezydentem, odpowiedział wyważenie: „Każdy, kto będzie chciał pomóc, będzie mile widzianym partnerem – niezależnie od poglądów politycznych, stanowiska jakie pełni.” Trudno o bardziej otwartą deklarację. Rząd nie żąda uległości, oczekuje jedynie konstruktywności – i to w obliczu konieczności odbudowy zrujnowanych instytucji, systemu praworządności, a także relacji z partnerami zagranicznymi.
Jeśli Karol Nawrocki zdecyduje się torpedować wysiłki rządu, stanie się nie strażnikiem Konstytucji, ale zakładnikiem politycznego rewanżyzmu. Zamiast współpracować w interesie obywateli, może wybrać konfrontację dla interesu partyjnego. Tego właśnie chce uniknąć premier, gdy mówi o konsekwencji – i, jeżeli będzie trzeba, o bezwzględności.
Trzeba też jasno postawić pytanie: czy społeczeństwo wybrało prezydenta po to, by wetował ustawy dotyczące sądownictwa, prawa mediów, czy odblokowania środków z KPO? Czy oczekuje, iż nowa głowa państwa stanie się hamulcowym przemian, które są nie tylko oczekiwane społecznie, ale i konieczne w świetle zobowiązań międzynarodowych Polski?
W kontekście wcześniejszych doświadczeń z prezydenturą Andrzeja Dudy, który zbyt często przyjmował rolę notariusza jednego środowiska politycznego, wyborcy mają prawo żądać od Nawrockiego innego standardu. Tusk trafnie przypomniał: „Kohabitacja była bardzo wymagająca, czasami trudna, ale jakoś dawaliśmy radę.” Różnice polityczne nie są przeszkodą, jeżeli obie strony rozumieją reguły gry.
Nawrocki nie może pozwolić sobie na pokusę uprawiania polityki opozycyjnej z Pałacu Prezydenckiego. Obywatele oczekują efektywności państwa, nie ciągłych sporów kompetencyjnych. Jego prezydentura – choćby jeżeli zbudowana na poparciu elektoratu jednej strony – musi działać w duchu kompromisu i odpowiedzialności.
Dlatego słowa Tuska nie są ultimatum, ale ostrzeżeniem przed obstrukcją. jeżeli Nawrocki rzeczywiście chce być prezydentem wszystkich Polaków, powinien przestać być prezydentem jednej partii.