Kiedy Jarosław Kaczyński opowiada o Unii, która rzekomo „żąda oddania państwa”, a Zbigniew Rau przekonuje, iż o sile sojuszu świadczy telefon od Donalda Trumpa, trudno oprzeć się wrażeniu, iż polska dyplomacja została sprowadzona do roli teatru absurdu.
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż polska prawica wciąż próbuje sprzedawać nam te same zużyte frazy, licząc na to, iż społeczeństwo nie dostrzeże powtarzalności i miałkości argumentów. Ostatnia wypowiedź Zbigniewa Raua – byłego szefa MSZ, a dziś posła PiS – w rozmowie z Łukaszem Jankowskim tylko to potwierdza. Wystarczyło kilka zdań, by po raz kolejny odsłonił logikę, która stawia Polskę w roli petenta, a nie równorzędnego partnera.
Jarosław Kaczyński, w swoim krakowskim wystąpieniu, przedstawił wizję Polski, która powinna szukać bezpieczeństwa niemal wyłącznie w ramionach Stanów Zjednoczonych. – „USA nie żądają, żebyśmy oddali nasze państwo, a inni tak” – stwierdził z adekwatną sobie pewnością. Brzmi to efektownie, ale pod powierzchnią kryje się głęboka nieuczciwość wobec faktów. Nikt w Unii Europejskiej nie domaga się od Polski „oddania państwa”. Bruksela żąda czegoś znacznie prostszego: przestrzegania zasad, które Polska sama zaakceptowała, wstępując do wspólnoty. jeżeli Kaczyński nazywa przestrzeganie prawa „oddawaniem państwa”, to znaczy, iż w istocie nie wierzy w żadne reguły poza własnymi.
Zbigniew Rau poszedł jeszcze dalej, wpisując się w tę narrację niemal bez zająknięcia. W jego ocenie o sile sojuszu z USA świadczyć ma… fakt, iż prezydent Karol Nawrocki dwukrotnie spotkał się z Donaldem Trumpem. Mało tego – według Raua Trump „od razu na drugi dzień” zadzwonił do Nawrockiego po incydencie z naruszeniem polskiej przestrzeni powietrznej. Warto zadać pytanie: czy dyplomacja naprawdę sprowadza się do tego, kto szybciej oddzwoni na telefon prezydenta RP? Czy miarą skuteczności polskiej polityki zagranicznej ma być kurtuazyjna rozmowa, którą Trump odbyłby równie dobrze z każdym liderem, jeżeli uznałby to za element własnej gry?
Retoryka PiS-u zawsze budowana jest na prostym podziale: „oni” i „my”. „Oni” – czyli Unia, Niemcy, Zachód – rzekomo chcą zabrać nam suwerenność. „My” – PiS i jego wyborcy – bronimy państwa. Problem w tym, iż ta narracja staje się coraz bardziej groteskowa. Kaczyński mówi o zagrożeniu ze strony UE, jednocześnie przyznając, iż tylko Ameryka ma siłę, z którą „Rosjanie muszą się liczyć”. A więc Polska – w jego wizji – ma być jak dziecko, które wybiera silniejszego ojca, by uchronić się przed złym sąsiadem. Gdzie w tym miejsce na dojrzałą, samodzielną politykę? Gdzie odpowiedzialność za własne państwo?
Rau z kolei każe nam mieć cierpliwość wobec Trumpa, bo ten „chce wymusić jedność i spójność w stosunku do zagrożenia rosyjskiego”. Ale czy naprawdę ktoś jeszcze wierzy, iż Trump – człowiek, który podważał sens NATO, flirtował z Putinem i odrzucał wielostronne mechanizmy – jest gwarantem spójności Zachodu? Rau zdaje się powtarzać slogany, które pasowałyby raczej do materiału wyborczego Republikanów niż do poważnej analizy interesów Polski.
Najbardziej niepokojące jest jednak to, iż zarówno Kaczyński, jak i Rau, próbują wmówić Polakom, iż wybór jest zero-jedynkowy: albo bezwarunkowy sojusz z USA, albo „oddanie państwa” Unii. To fałszywa alternatywa. Polska potrzebuje i jednego, i drugiego – silnego zakorzenienia w Europie oraz partnerskich relacji ze Stanami Zjednoczonymi. Redukowanie dyplomacji do politycznego monogamatu to droga donikąd.
Politycy PiS budują narrację opartą na strachu. Straszą utratą suwerenności, straszą Unią, straszą Zachodem. Ale gdy przychodzi do realnej obrony polskich interesów, ich „odwaga” sprowadza się do powtarzania tego, co ktoś inny powie w Waszyngtonie. To nie jest polityka zagraniczna – to polityka na kolanach.
I tu kryje się największy paradoks. Kaczyński i Rau przedstawiają się jako obrońcy polskiej niepodległości, a w rzeczywistości oddają przyszłość kraju w ręce jednego, niepewnego sojusznika. Ich słowa brzmią głośno, ale znaczą niewiele. Prawdziwa siła Polski nie polega bowiem na tym, czy Trump oddzwoni do Nawrockiego, ale na tym, czy potrafimy grać na wielu fortepianach jednocześnie – w Brukseli, w Berlinie, w Paryżu i w Waszyngtonie.
Dlatego nie dajmy sobie wmówić, iż krytyka Kaczyńskiego i Raua to atak na patriotyzm. Wręcz przeciwnie – to wyraz troski o Polskę, która zasługuje na coś więcej niż wieczne życie w cieniu cudzych decyzji.