Polska musi być gotowa na „wariant B”, gdy USA tak bardzo zmieniają kurs

news.5v.pl 3 godzin temu

Donald Trump zapowiedział w kampanii wyborczej jesienią ubiegłego roku, iż pod jego rządami wiele zmieni się na świecie. I tak się rzeczywiście dzieje. Ale tylko najczarniejsze scenariusze przewidywały, iż niejako wstępem do rozmów pokojowych z Rosją będzie obwinienie przez Donalda Trumpa Ukrainy o spowodowanie wojny czy też nazwanie przez tegoż Trumpa prezydenta Wołodymyra Zełenskiego dyktatorem bez demokratycznego poparcia.

Te słowne ekscesy zostały poprzedzone serią oświadczeń strony amerykańskiej, które podważały aksjologiczne podstawy demokracji europejskich, osłabiały pozycję przetargową Ukrainy oraz wzbraniały Europejczykom dostępu do rokowań.

A całkiem ostatnio (24 lutego, a więc w trzecią rocznicę rosyjskiej napaści) nastąpiły trzy wydarzenia, do niedawna wydawałoby się, surrealistyczne.

Najpierw – na spotkaniu grupy G7 – USA sprzeciwiły się umieszczeniu w komunikacie końcowym słowa „agresor” w odniesieniu do Rosji, potem, na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ i w końcu na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa, głosowały razem z Rosją, a przeciwko Ukrainie i jej europejskim sojusznikom. W obu głosowaniach ONZ-owskich chodziło Amerykanom — pospołu z Rosjanami — o to, by Narody Zjednoczone nie mówiły o rosyjskiej agresji z 24 lutego 2022 r. i by nie domagały się respektowania integralności terytorialnej Ukrainy. Tego nie przewidzieli choćby ci, którzy podejrzewali Trumpa, iż porzuci Ukrainę.

To wszystko są fakty nowe i – mimo wszystko – zaskakujące jak na mocarstwo, które od 1945 r. głosiło się strażnikiem wartości demokratycznych w świecie. Stawia to przed europejskimi demokracjami nie lada wyzwanie. Ich liderzy próbowali w ostatnich dniach zaproponować cząstkowe odpowiedzi na to wyzwanie. Odpowiedzi nie były jednolite. Inaczej zareagował Prezydent RP Andrzej Duda, inaczej zwycięzca wyborów w Niemczech (i prawdopodobnie przyszły kanclerz) Friedrich Merz, jeszcze inną taktykę wybrał prezydent Francji Emmanuel Macron.

Trump i jego kopernikańska zmiana

Jeśli chodzi o geopolityczną zmianę, jaką właśnie przeprowadza Donald Trump, to chociaż sprawy nie są jeszcze przesądzone, rzecz jest bardzo poważna. W prasie międzynarodowej znajdziemy tytuły głoszące wręcz odwrócenie sojuszy, co jest oceną zbyt daleko idącą, przynajmniej na razie. Z pewnością jednak nie będzie przesadą, jeżeli się powie, iż wiarygodność naszego amerykańskiego sojusznika została w wielkim stopniu podważona i to nie przez kogo innego jak tylko przez samego prezydenta USA.

W poprzedniej kadencji Trumpa (2017-2021) jego werbalna kanonada w kierunku Europejczyków dotyczyła w pierwszym rzędzie zbyt małych wydatków państw europejskich na obronę i korzystania – jak gdyby „na gapę” – z amerykańskiego parasola obronnego. Jakkolwiek forma tej krytyki była brutalna, to trudno było odmówić amerykańskiemu prezydentowi racji co do zasady. Istotnie, nie było powodów, by Europa miała w nieskończoność korzystać z hojności amerykańskiego podatnika.

Ale zauważmy, iż wtedy Trump nie dezawuował Europy tak frontalnie i całościowo, jak czyni to teraz. W sprawach innych niż obrona jego krytyka Europy była ostra i niesprawiedliwa, niemniej nie było to jeszcze ideowe zerwanie. Teraz jesteśmy w innym miejscu. Już nie chodzi o to, żeby w Europie wydawać więcej pieniędzy na obronę. Europejczycy poczynili na tym polu znaczne postępy (chociaż wciąż niewystarczające) i zapowiadają, iż zrobią dużo więcej. Teraz idzie o to, iż Europa — wedle Trumpa — zasadniczo błądzi na polu wartości, iż nie zasłużyła sobie na udział w negocjowaniu pokoju kończącego wojnę Rosji z Ukrainą, a także o to, iż Europa myli się w ogólnej ocenie tego konfliktu.

Europejczycy dotąd sądzili, iż nazwanie Rosji agresorem, a Ukrainy ofiarą, to oczywistość, z czego wynika obowiązek pomocy napadniętemu narodowi. Obowiązek zarówno natury moralnej, jak i natury politycznej, a wreszcie i strategicznej. Europejczycy wspierali Ukrainę, bo nie zgadzali się na panowanie prawa dżungli zamiast prawa międzynarodowego. A także dlatego, iż uważali, iż w ten sposób ochraniają demokratyczne aspiracje Ukraińców. A w końcu dlatego, iż oceniali, iż ich strategicznym interesem jest odsunięcie rosyjskiego zagrożenia jak najdalej na wschód. I oto okazuje się, iż przywódca USA, kraju, którego wzorcową demokrację opiewał już blisko 200 lat temu Alexis de Tocqueville, a za nim wielu w Europie, powiada, iż w ocenie kwestii ukraińskiej Europa jest w błędzie. Więcej, iż rację w ocenie tego konfliktu ma Władimir Putin.

Powiadają niektórzy obserwatorzy polityki amerykańskiej, iż cała ta przedziwna pozycja Trumpa nie oznacza jeszcze definitywnej zmiany w podejściu do kwestii ukraińskiej, ponieważ Trump może nas znowu zaskoczyć i na koniec wynegocjować pokój korzystny dla Ukrainy. Może tak, a może nie. Argument z nieprzewidywalności jest słaby. jeżeli decydent jest nieprzewidywalny, to zwyczajnie nie wiemy, jakie decyzje podejmie. I tylko tyle.

Zakładać, iż z powodu swojej labilności podejmie decyzje racjonale, a w tym wypadku: chroniące niepodległość Ukrainy, jest marzycielstwem. Człowiek nieprzewidywalny może coś zmienić na lepsze, ale równie dobrze może trwać przy swoim, albo zmienić coś na gorsze. Na przykład mógłby Trump zmienić swój pochwalny (jak na razie) ton pod adresem Polski. Jakie granice racjonalności, lojalności, prawa międzynarodowego czy w końcu dobrego wychowania stoją na drodze dowolnie złych decyzji człowieka, który żadnych granic, poza siłą, nie uznaje?

Polska ma z Trumpem kłopot podobny do tego, jaki mają w ogóle Europejczycy. Ale większy, bo nasze położenie geograficzne sytuuje nas bliżej Rosji, a nasze uzależnienie od Ameryki jest większe. Także, niestety, uzależnienie mentalne.

Czytam w niedawnym artykule Marka Cichockiego, w „Rzeczpospolitej”, iż nowa sytuacja nie powinna popychać polskiej polityki zagranicznej w kierunku europejskim. Pisze Autor, iż nowa polityka amerykańska może wywołać niebezpieczną reakcję w Europie i przestrzega przed nią: „ dzisiaj poważnym niebezpieczeństwem, także dla nas w Polsce, jest całkiem możliwa perspektywa postawienia przez Berlin na otwartą rywalizację ze Stanami Zjednoczonymi w imię tzw. europejskiej jedności. Polska nie może dać się wciągnąć w taką grę o »europejską jedność«” („Rz”, 24.02.2025).

Uważam, iż takie stanowisko to odmowa widzenia rzeczywistości. Polska nie może się zachowywać tak, jak gdyby nic się nie stało. W szczególności nie może polska polityka zagraniczna zamykać sobie drogi do innych rozwiązań bezpieczeństwa narodowego na wypadek, gdyby USA przeszły od słów (pochwała Rosji, nagana Ukrainy i Europy) do czynów. Polska polityka zagraniczna nie może ani zakładać, iż zaangażowanie USA (pod każdą administracją) w Europie jest rzeczą daną na pokolenia, ani też, iż pod obecną prezydenturą USA są sojusznikiem niezachwianym. Szukanie alternatywnych rozwiązań na wypadek, gdyby sprawy potoczyły się jeszcze gorzej, niż to jest obecnie, wydaje się oczywistym zadaniem domowym do odrobienia – najpierw intelektualnym, a następnie politycznym.

Nic nie stoi na przeszkodzie, aby Polska grała na dwóch fortepianach: amerykańskim i europejskim. Na amerykańskim, bo to aktualnie największa gwarancja naszego bezpieczeństwa, pozostając lojalnym sojusznikiem i kupując broń w USA. Na europejskim, szykując się na nieuniknione na dłuższą metę odejście Amerykanów z Europy, a być może także jakieś nieprzewidywalne ruchy Trumpa, uczestnicząc w budowaniu tego, co się określa jako europejską autonomię strategiczną i kupując także broń wyprodukowaną w Europie. Trzeba oczywiście pamiętać, iż obrona europejska (jako jakaś forma koordynacji działań obronnych Europejczyków), to dopiero projekt. A dziś zdolności bojowe europejskich armii nie są zbyt imponujące. Ale wszystko wskazuje, iż to się zmieni stosunkowo szybko. Polska nie powinna stać z boku tego procesu.

Przeciwnicy tego rozwiązania, w Polsce szczególnie liczni, od lat straszą, iż to będzie rozbijać NATO. Tak wcale nie musi być. Owe nowe zdolności obronne Europy mogą się wpisywać w działania NATO bez żadnych zgrzytów. Pod warunkiem, wszelako, iż główny udziałowiec NATO nie skręci politycznie w stronę Rosji – jak to w tej chwili wprost zapowiada.

W pierwszej kadencji Trump wystawił na szwank wiarygodność NATO, relatywizując automatyczne użycie art. 5 traktatu. Bezwarunkowi zwolennicy Trumpa powiadali wtedy, iż nic się nie stało, Sojusz przez cały czas jest potęgą. Najwyraźniej nie rozumieli, iż takie słowa prezydenta USA działają niszcząco na wiarygodność Sojuszu. Teraz amerykański prezydent posuwa się dalej, zgadzając się z propagandą Kremla w sprawie wojny na Ukrainie. I co, znowu nic się nie stało? Nie ma żadnej obawy? USA są przez cały czas mocną jak stal naszą polisą bezpieczeństwa?

Polska – najlepszy sojusznik

Prezydent Andrzej Duda chyba rozumiał, iż jest jakiś problem, skoro kazał w pośpiechu organizować podróż do USA, żeby rozmówić się z prezydentem Trumpem.

Ta wizyta była jednak katastrofą wizerunkową z powodów, które są powszechnie znane. Prezydent USA dostał kolejne potwierdzenie (po tym, jak Duda zachowywał się w podobnych sytuacjach w czasach w pierwszej kadencji Trumpa), że nasz prezydent jest człowiekiem łasym na każdy amerykański komplement i niezdolnym do stawienia oporu.

Zauważmy, iż polityczną podmiotowość potrafił okazać Jordan Bardella, również obecny na tej imprezie, na której zapleczu Trump przyjął Dudę. Przewodniczący francuskiego Rassemblement National, partii wszak bliskiej ideowo Trumpowi, zrezygnował z wygłoszenia na kongresie CPAC przemówienia po tym, jak Steve Bannon, były doradca Trumpa w czasie jego pierwszej kadencji, wykonał tam gest poczytany za nazistowski. Nasz prezydent oklaskiwał z zapałem przemówienie Trumpa i dał się użyć jako narzędzie jego narracji.

Owszem, należało jechać do Ameryki i przekonywać Trumpa, iż jego interesem jest niepodległa i zdolna do samodzielności Ukraina, a także Polska z amerykańskimi bazami. Ale trzeba było tę wizytę z sensem przygotować, w tym nie godzić się na rozmowy gdzie indziej jak tylko w Białym Domu.

To, iż można z Trumpem rozmawiać nie z pozycji kolan, pokazał w miniony poniedziałek prezydent Francji Emmanuel Macron. Owszem, było w jego spotkaniu dużo teatru, ale przynajmniej francuski prezydent nie dał się Trumpowi zdominować – nie tylko mową ciała, ale i siłą argumentów. Potrafił Macron powiedzieć na głos, w jakich punktach Francja i Europa mają inny niż USA pogląd na sprawę pokoju na Ukrainie. A choćby wprost zaprzeczyć nieprawdziwym informacjom podanym przez Trumpa.

Polscy zwolennicy uległości w stosunkach z USA prawdopodobnie nie chcieliby, aby polski prezydent polemizował z Trumpem. Ale w sytuacji, gdy Trump wygłasza swoje antyukraińskie, antyeuropejskie i prorosyjskie tyrady, należy pokornie siedzieć cicho? Polska prawica typu PiS-owskiego ciągli mówi o wartościach i o podmiotowości Polski. A jednak amerykański występ Dudy jej się podobał – jak twierdzą publicznie jej reprezentanci. Zdaje się, iż dla nich nie ma takiego poniżenia ze strony Ameryki, którego Polska nie mogliby znieść. Zaiste, idealny sojusznik, wedle wyobrażeń Trumpa.

Europa, Europa

Friedrich Merz, z dużym prawdopodobieństwem przyszły kanclerz Niemiec, pokazał, iż rozumie, jak się zmienia sytuacja, i iż trzeba szukać nowych rozwiązań. Niemcy demokratyczne od swego powstania w 1949 r. były ściśle związane z USA. Ten sojusz był aksjomatem niemieckiej polityki zagranicznej aż do kanclerza Olafa Scholza włącznie. Tak się jednak złożyło, iż wybory do Bundestagu odbywały się w momencie kopernikańskiego zwrotu Donalda Trumpa.

Nowy rząd (zresztą, prawie na pewno z udziałem socjaldemokratów, którzy prowadzili politykę bliskiej współpracy z USA) stanie wobec nowej sytuacji geopolitycznej. Byłoby czymś dziwacznym, gdyby Niemcy na tę nową sytuację reagowali w sposób adekwatny do starego układu, którego już nie ma. Zaraz po wyborach przyszły kanclerz powiedział: „Po oświadczeniach Waszyngtonu z ubiegłego tygodnia jest jasne, iż my, Europejczycy, musimy teraz być zdolni do bardzo szybkiego działania. Europejczycy muszą bardzo gwałtownie zorganizować ich własne zdolności obronne. Ten temat będzie absolutnym priorytetem w najbliższych tygodniach” („Le Monde”, 25.02.2025).

Takie podejście nie mieści się w głowach polskich – nazwijmy ich tak – proamerykańskich indeterministów. Dlaczego budowanie własnych zdolności obronnych Europy, w sytuacji, gdy Ameryka zapowiada zmniejszenie swojego zaangażowania, byłoby czymś nierozsądnym?

Owszem, w Polsce stacjonują żołnierze US Army (stacjonują też w Niemczech). Póki tu są, jesteśmy z tego zadowoleni. Ale przyszłość jest mroczna, musimy elastycznie reagować na nową sytuację.

PiS jest służalczo oddany Ameryce, a polski rząd cokolwiek zastraszony możliwością oskarżenia o antyamerykańskość i — dodatkowo po wyborach w Niemczech — o proniemieckość. Stąd niekiedy jego bojaźliwość. Taką była np. wypowiedź polskiego ministra obrony Władysława Kosiniaka-Kamysza po słowach amerykańskiego sekretarza obrony, Hegsetha, iż Ukraina nie wejdzie do NATO. Nasz minister powiedział wówczas, iż skoro najważniejsze państwo NATO ma taki pogląd, to Roma locuta… To błąd i abdykacja z podmiotowości.

Polska oczywiście nie ma wystarczającego potencjału, żeby samodzielnie przeforsować w NATO inne rozwiązanie. Ale może i powinna gardłować tam za Ukrainą. Po to tyle pomagaliśmy Ukrainie i roztaczali przed jej politykami perspektywę członkostwa, żeby na koniec cicho siedzieć po jednym przemówieniu amerykańskiego oficjela?

Polska ma swoje specjalne stosunki z USA, ale w sytuacji, gdy główny nasz sojusznik tak bardzo zmienia kurs, nie powinniśmy pozostać bezczynni. Musimy być gotowi na „wariant B”. Dlatego zbliżenie z Europą — zarówno z Unią (chociaż tu są obiektywne trudności: Węgry, Słowacja), jak i z państwami europejskimi — ma sens.

W Europie leżą dwa państwa nuklearne, Francja i Wielka Brytania. Powinniśmy z nimi bliżej współpracować na niwie obronności i uzyskać ich parasol atomowy. Podobnie z Niemcami, mającymi wielki potencjał, a od niedawna także wolę polityczną do takiej współpracy.

Idź do oryginalnego materiału