Polska – kultura zasady negatywnej

14 godzin temu

W święto Konstytucji 3 maja przypominamy tekst profesora Marcina Króla (1944-2020), jednego z założycieli czasopisma Res Publika. Tekst, jak również dzisiejsze święto to dobra okazja do ponownego zastanowienie się nad znaczeniem prawa, obywatelskich obowiązków oraz kultury politycznej.

1. Polską kulturę polityczną kształtowały prawie wyłącznie okoliczności, zdarzenia i uwarunkowania zewnętrzne w stosunku do życia publicznego, czyli rozwijała się ona prawem kontrakcji i z reguły w sposób negatywny. Z jednym wyjątkiem – o którym będzie mowa na końcu – nie znam przypadków zachowań i rozwiązań pozytywnych, takich na przykład jak próba rozwiązania sprawy związków zawodowych w Wielkiej Brytanii czy stabilizacji systemu władzy we Francji.

Miało to i ma doniosłe konsekwencje dla życia publicznego i dla wyobrażeń o tym życiu, dla sposobu pojmowania roli jednostki w życiu publicznym, dla stereotypu cnót obywatelskich i wreszcie dla relacji występujących w trójkącie jednostka-prawo-państwo. Inaczej mówiąc: wyjątkowo dużego znaczenia nabrała moralno-obywatelska ocena i samoocena jednostki, natomiast szczególnie nieklarowne stały się jej związki z prawem oraz sama zasada rządów prawa. Spoglądając na polską kulturę polityczną od jeszcze innej strony, można powiedzieć, iż nie tyle jest ona nieliberalna, ile aliberalna, ponieważ wszystkie podstawowe problemy myśli i kultury politycznej liberalizmu nie miały i w znacznej mierze dalej nie mają w Polsce stosownych odniesień.

2. Przywykliśmy szczycić się Konstytucją 3 maja, konstytucją zaiste – z punktu widzenia słów, jakie zostały w niej zapisane – jak na tamte czasy nowoczesną i światłą. Jednak, by nie sięgać dalej, co najmniej od 1791 roku rozpoczyna się oddziaływanie czegoś, co nazwałbym zasadą negatywną. Konstytucja bowiem, uchwalona wbrew opinii większości społeczeństwa szlacheckiego, Polski nie zbawiła, a przeciwnie – jak sądzą niektórzy historycy – przyspieszyła finalne rozstrzygnięcie. Nie idzie mi tutaj o wznawianie sporu o słuszność racji partii królewskiej, ale o traumatyczny wpływ tej porażki. Odtąd bowiem w pamięci społecznej wciąż obecne będzie przekonanie, iż salus Rei Publicae nie zależy od praw, ale od najrozmaitszych pozaprawnych form działania, zaś szacunek dla tych, którzy w formie rządów i w systemie prawnym szukają rozwiązań, okaże się znikomy.

Co więcej, jak świadczą liczne w dziewiętnastym i w dwudziestym wieku odwołania do Konstytucji 3 maja, uczestników polskiego życia publicznego i tak nie interesowały jej prawne aspekty. Aleksander Wielopolski, który w trakcie powstania listopadowego zastanawiał się, jak można by zaadaptować Konstytucję 3 maja do zmienionej sytuacji politycznej i społecznej, należał doprawdy do wyjątków. Konstytucja 3 maja była przywoływaną, aby zaświadczyć o demokratycznych tradycjach i aby przeciwstawić się tym w Polsce, którzy nadzieję upatrywali w rozmaitych rozwiązaniach autarkicznych (populistycznych, konserwatywno-religijnych czy nacjonalistycznych) – słowem Konstytucja 3 maja była używana jako symbol lub sztandar przez istniejący nieustannie obóz „postępu”. Jednak właśnie dlatego, iż była symbolem, nie została przez ten obóz rozpatrzona merytorycznie. Wreszcie przyszedł okres powojenny i pod tym sztandarem, z braku innych, zjednoczyli się wszyscy poturbowani przez reżim, choćby ideologia „postępowa” była im całkowicie obca.

Pokolenie Konstytucji 3 maja było wszelako ostatnim w Polsce pokoleniem konstytucjonalistów, to znaczy ludzi, którzy rozumieją i doceniają znaczenie rozwiązań prawnych dotyczących form rządzenia, jak i praw i obowiązków obywatela. Kiedy zatem w 1806 roku wraz z armią Napoleona pojawia się w Polsce napoleoński porządek prawny, ludzie ci potrafią jeszcze rozważać, jak porządek ten wprowadzać w kraju.

Resztki owej tradycji dostrzegamy w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku, kiedy to polscy liberałowie wzorujący się ślepo na Benjaminie Constant prowadzą uciążliwe potyczki w Sejmie, potyczki tyleż prawnie wyszukane, ile politycznie jałowe. Potem nie tylko zanika wiedza, ale także i potrzeba rozważania tej problematyki. Oczywiście, wszystko ma swoje przyczyny i triumf zasady negatywnej w polskiej kulturze politycznej także miał liczne i całkowicie dostateczne przyczyny, wspominam tu jednak o nich tylko na marginesie, bo ważniejszy zdaje się być opis samego zjawiska, jak i przypatrzenie się jego skutkom.

Okazuje się bowiem, iż napisać dobrą konstytucję nie jest tak trudno. Kiedy w kwietniu 1921 roku Sejm niepodległej Polski uchwalił pierwszą po stu trzydziestu latach konstytucję, była to również konstytucja, jak na tamte czasy, nowoczesna i przynosząca Polsce chlubę. Najgorsze jest jednak to, iż i ta konstytucja jedynie częściowo uporządkowała życie publiczne, a centrum życia politycznego niedługo nie zmieściło się w jego ramach. Czy zawinił tu brak kultury politycznej? Po części prawdopodobnie tak, przede wszystkim jednak nieumiejętność rozumnego ułożenia życia publicznego we wspomnianym trójkącie jednostka-prawo-państwo. Takie zaś uformowanie życia publicznego nigdy nie jest i być nie może dziełem najlepszej choćby konstytucji. Zawiniły obyczaje ze sfery publicznej, obyczaje, które rozwijały się nie w świetle konstytucyj, ale w mrocznym świecie działania zasady negatywnej.

3. Od okresu triumfu krakowskiej szkoły historycznej żyjemy przekonani, iż tak zwana demokracja szlachecka była może elementem ubarwiającym życie publiczne, ale jej konsekwencje miały charakter destrukcyjny. Spór o demokrację szlachecką ma może pewien sens w odniesieniu do XVIII wieku, ale rozważania na temat jej ewentualnego wpływu na obyczaje publiczne wieku dziewiętnastego, nie mówiąc już o dwudziestym, są tyle nietrafne, ile bezpodstawne. Demokracja szlachecka była pewną formą rządów i wytwarzała pewien określony zestaw wzorów postępowania w życiu publicznym. Demokracja szlachecka – by posłużyć się modnym dzisiaj słowem – stwarzała społeczeństwo obywatelskie, natomiast w dziewiętnastym wieku mamy do czynienia z trwałym zanikiem społeczeństwa obywatelskiego. O czym tu bowiem mowa? O tym, iż rola obywatela jest jedną z podstawowych ról pełnionych przez jednostkę. W wieku dziewiętnastym, zgodnie ze sławnym powiedzeniem Norwida, pełniono – i to nie wszyscy – rolę Polaka, natomiast rola obywatela jako taka po prostu nie istniała.

Polak był zobowiązany wobec rodziny, wobec małej ojczyzny, wobec narodu, wobec bliźnich (o ile był – co się zdarzało – dobrym katolikiem), ale najzupełniej nie był zobowiązany wobec społeczeństwa. Nie istniały dla niego te abstrakcyjne zasady, które formułowali ojcowie amerykańskiej demokracji, angielscy liberałowie i konserwatyści, francuscy prawnicy czy niemiecka szkoła historii państwowej. Do dzisiaj widoczne są różnice wynikające z odmiennego tonu nadanego życiu publicznemu przez te odmienne nieco tradycje, ale w Polsce nie funkcjonowała żadna z nich, ani też żadna podobna.

Najlepszym tego przykładem jest postawa wobec innych niż szlachta grup społecznych, a w szczególności wobec chłopów. Polscy historycy i publicyści, zależnie od przyświecającej im formacji ideowej, uważali tę postawę za wyraz interesów klasowych, wyraz braku rozsądku politycznego czy wreszcie za dowód niewywiązywania się szlachty z rodzicielskich niejako obowiązków wobec poddanych. A przecież żadne z tych wyjaśnień nie jest wystarczające. Chłopi po prostu byli traktowani – mądrze lub częściej głupio – całkowicie instrumentalnie, ponieważ ich status jako obywateli nikomu nie przychodził do głowy, skoro obywatelem nie był dosłownie nikt. Dobre dziedziczki walczyły z biegunką i analfabetyzmem, złe nie, ale abstrakcyjne pojęcie społeczeństwa obywatelskiego nie miało z tym nic wspólnego.

Zazwyczaj usprawiedliwia się ten stan rzeczy uzależnieniem politycznym Polski od trzech rozbiorczych mocarstw. Jednak nie wydaje się to słuszne. W tej i w wielu innych kwestiach Polacy potrafili być wspaniali lub straszni niezależnie od rozbiorców. Kiedy chcieli nadawać chłopom ziemię i obdarzać ich wolnością, to po to tylko, by chłopi stawali się Polakami, nie zaś obywatelami. Identycznie rzecz miała się z Żydami i stąd późniejsze pretensje, żale i zawiedzione nadzieje. Żydzi przecież, z wyjątkiem niewielkiej grupki chętnych do pełnej asymilacji, nie chcieli być Polakami, skoro byli Żydami, natomiast być może staliby się obywatelami, gdyby to było możliwe.

Powstanie społeczeństwa obywatelskiego zostało uniemożliwione przez rozbiorców tylko pośrednio, zostało bowiem uniemożliwione raczej przez działanie zasady negatywnej jako taktycznej i strategicznej formuły na walkę z państwowym zniewoleniem. Kiedy w Polsce uznano, iż przetrwanie narodowe uzależnione jest od przetrwania w stanie oporu, wówczas decyzja strategiczna już zapadła. Rodzina i naród stały się ośrodkami przetrwania polskości, w znacznie mniejszym stopniu kultura, a w żadnym – ideały obywatelskie.

Warto o tym pamiętać, kiedy dzisiaj przypomina się rozmaite koncepcje i wizje Polski dziewiętnasto- i dwudziestowiecznej jako pomostu między Europą a Rosją, czy jako nauczycielki Rosji, tej nauczycielki, która przynosi cywilizację, a więc i jej element podstawowy: prawo i społeczeństwo obywatelskie. Jak mieliśmy uczyć Rosjan tego, co nam nie było w głowie? Idea Polski jako gwarantki porządku europejskiego miała sens tylko w ramach szczególnej, romantycznej koncepcji, będącej rodzajem szlachetnego szantażu wobec Europy, ale nie miała ona nic wspólnego z tradycją liberalną.

4. Dlaczego na progu dziewiętnastego wieku wybrano w Polsce taką właśnie strategię obronną i dlaczego – co już łatwiej wyjaśnić – zawsze do takiej właśnie strategii wracano? Zastanówmy się przede wszystkim, jakie były inne możliwości.

Do połowy dziewiętnastego wieku – ze względu na możliwości techniczne – istniała możliwość obrania zasady konsekwentnej walki militarnej, walki za wszelką cenę i do ostatniej kropli krwi. Po drugie, przez kilka dziesięcioleci istniała możliwość walki o rzeczywistą autonomie gwarantowaną prawnie i o wpływ na rządzących sąsiadów, wpływ bezpośredni, czyli na współuczestnictwo w rządzeniu. Przez długi czas niewykluczona była także opcja narodowo-rewolucyjna, czyli postawienie wszystkiego na kartę wyzwolenia chłopów. Wreszcie przez cały wiek dziewiętnasty Polacy nie sięgnęli po znaną broń społeczeństw zniewolonych, po intrygę międzynarodową połączoną z terroryzmem. I na koniec – w różnych momentach mieli też szanse wywrzeć wpływ przez robienie kariery, przede wszystkim finansowej, w państwach ościennych. Tak czy owak mogliby próbować działać posługując się siłą zorganizowanego społeczeństwa, które zmierza do konkretnego i wspólnego celu, siłą, która mogła być znaczna i wpływowa.

Często się powiada, iż nie ma przykładów zwycięskich rewolucji narodowych w dziewiętnastym wieku. Jest to po pierwsze nieprawda, a po drugie – i ważniejsze – wcale nie wiemy, czy strategia zasady negatywnej w życiu publicznym tak bardzo przyczyniła się do odzyskania przez Polskę niepodległości. Nie ma więc żadnych poważniejszych argumentów za tym, iż przyjęta taktyka była taktyką najlepszą, bowiem nie znamy przykładu znaczącego liczebnie i kulturalnie narodu, który by w dziewiętnastym wieku został doszczętnie ubezwłasnowolniony i zagrożony wynarodowieniem. Polacy – na ich szczęście – nie byli jednak Indianami. Kiedy więc powtarza się przez ostatnie sto pięćdziesiąt lat, iż powstania narodowe oraz całe nastawienie obronne polskiego życia publicznego było niezbędne dla przetrwania jako naród, zapomina się zadać pytanie, na które oczywiście nigdy nie będzie jednoznacznej odpowiedzi.

Jest to pytanie o kształt polskiej kultury politycznej i polskiego życia narodowego bez dziedzictwa powstań i romantycznego oporu. Przecież w momencie trzeciego rozbioru Polska miała tożsamość na tyle silną, iż wynarodowienie, jak się zdaje, nie wchodziło w rachubę. Tylko tak można rozumieć postawę ówczesnych aktorów sceny publicznej, którzy w ogóle nie pojmowali rozbiorów w kategoriach tragedii narodowej, a dostrzegali jedynie klęskę polityczną. Olbrzymiej większości polskiej szlachty do głowy nie przychodziło, iż przestanie być właśnie polską szlachtą, niezależnie od zewnętrznych okoliczności politycznych. Naturalnie, były odstępstwa, tym liczniejsze, im bardziej okrutny lub bardziej przyciągający był dany rozbiorca. Gdzież jednak nie ma ludzi, którzy korzystają z lepszej koniunktury lub dla fantazji zmieniają narodowość? Skala takich ewenementów w dziewiętnastowiecznej Polsce doprawdy nie przekraczała europejskiej przeciętnej, a była na pewno znacznie niższa od skali dzisiejszej emigracji.

Komu zatem sprzyjało obranie strategii opartej na zasadzie negatywnej, skoro nie była to ani strategia jedyna, ani najlepsza? Sprzyjało – jak sądzę – jednostce, a raczej pewnemu wzorowi indywidualnych zachowań w sferze publicznej, wzorowi, który w stanie niemal nienaruszonym przechował się do naszych czasów. Jest to wzór, który Adam Michnik opisał w książce Z dziejów honoru w Polsce, wzór w swej istocie banalny, chociaż atrakcyjny. Stosowanie zasady negatywnej, po pierwsze, chroniło przed pokusami, jakie stwarza życie publiczne, życie zawsze pokręcone, pełne niuansów i półprawd, życie wymagające wysiłku intelektualnego i zwyczajnego sprytu, wyrachowania i równocześnie rozumowania w kategoriach dobra wspólnego. Po drugie zaś, ten, kto starał się o zachowanie własnej czystości wewnętrznej, będąc gotowym na cierpienia, aby tylko nie skalać się kompromisem, umacniał swój image i rozkochany w ideałach honoru był pewien – non omnis moriar. Dodam od razu (by uniknąć posądzenia o niepotrzebną ironię), iż oddziaływanie społeczne tego wzoru było niesłychanie silne. Wystarczy przypomnieć, z jaką łatwością w okresie okupacji, po przecież dwudziestu latach względnie normalnego życia, młodzi ludzie przejęli owe, wydawałoby się, dziewiętnastowieczne wzorce.

Można zatem rozumieć działanie zasady negatywnej jako swoistą formę obrony pewnego modelu życia publicznego, który opiera się na istnieniu możliwie dużej liczby jednostek nieprzekupnych, moralnie nienagannych, gotowych stawiać życie dla ojczyzny. W takiej sytuacji dobrem wspólnym staje się wspólna troska o zachowanie tych jednostek i tego wzoru. Dlatego w historii Polski tyle uwagi przykładano do indywidualnych biografii i dlatego tyle, od wieku XVIII po dzisiaj, mamy sporów i podejrzeń, dlatego tak pasjonująca dla Polaków była zawsze problematyka apostazji, agentury, zdrady, kolaboracji, ugody. Co ciekawe, ilość osób podejrzanych o którekolwiek z tych przestępstw (może z wyjątkiem ugody) była zdumiewająco mała. Być może był to właśnie wynik wagi, jaką do tego przykładano w życiu społecznym, a być może (znowu nieco ironii) braku stosownych okazji, jak w okresie II wojny światowej, kiedy to Niemcy po prostu nie chcieli tu mieć polskiego Quislinga.

Pamięć o tych niezwykłych ludziach, ich kult, stale umacnianie owego wzoru osobowego stanowiły tkankę spajająca polskie życie publiczne. Wszelako takie właśnie pojmowanie dobra wspólnego w zasadzie wykluczało wszelkie inne wizje społeczeństwa, a także zwalniało od odpowiedzialności tak zwaną szarą społeczną masę. Nikłe zainteresowanie polskiej myśli politycznej kwestią przemian społecznych, awansu chłopów, robotników i mieszczan nie wynikało z jej „reakcyjnego” charakteru ani z intencji obrony przez szlachtę swych interesów klasowych, ale z pozytywnego przekonania, iż rozwiązanie kwestii społecznej jest niepotrzebne, ponieważ – jak to powiedział Mochnacki – wystarczy całą „Polskę wybrukować szlacheckimi herbami”, czyli zapełnić jednostkami, które swoje życie publiczne poświęcą trosce o swój honor.

Mówi się często, iż ów model kultury politycznej był pochodzenia szlacheckiego. Sądzę, iż jest to nieporozumienie, a dowodu historycznego dostarczają ostatnie losy ludzi „Solidarności”, którzy w przeważającej mierze przecież nic wspólnego z pochodzeniem szlacheckim nie mieli. Myślę, iż rodowodu tego modelu kultury politycznej należy po mostu szukać w swego rodzaju szlachetnym lenistwie, czego dowodem jest miejsce kultury wyższej w kształtowaniu kultury politycznej w Polsce.

5. Wśród stereotypów na temat sposobu funkcjonowania życia publicznego w Polsce przeświadczenie o szczególnej roli kultury narodowej należy do najsilniejszych. Nie lubię analiz porównawczych, bo na ogół kilka z porównań wynika, ale bezpodstawność tego przekonania łatwo pokazać przypominając rolę kultury w historii Francji bądź Niemiec, rolę bynajmniej dzisiaj nie wyczerpaną, by wspomnieć spory o Rewolucje Francuską czy też niedawny spór historyków w RFN. W tym świetle zarówno spór romantyków z klasykami, jak i późniejsze spory o optymizm i pesymizm w wizji historii Polski nie są na europejskim tle niczym nadzwyczajnym. A także kultura już czysto literacka: przecież Stendhal, Balzac, Wiktor Hugo i Lamartine zajmowali się właśnie życiem publicznym we Francji.

Jedynym wyjątkiem, którym zajmowałem się w swojej Podróży romantycznej, była twórczość kilku polskich romantyków, twórczość jednak w ich czasach mało rozumiana, a później także upchnięta w ramy zasady negatywnej. W tym, iż pisano patriotyczne wiersze, malowano patriotyczne malowidła, a matki po dworach uczyły dzieci stronic z historii Polski – nie ma nic niezwykłego, wyjąwszy ograniczenia i utrudnienia w normalnym rozwoju kultury instytucjonalnej.

Jednak choćby w stereotypie tkwi pewne znaczenie, choćby dlatego, iż jako stereotyp jest powszechnie akceptowany. Otóż w kulturze, która tak wybitne miejsce przyznawała jednostkowym wzorom osobowym, nie było miejsca dla indywidualizmu w poważnym znaczeniu tego słowa. Wielcy bohaterowie romantycznych utworów nie mieścili się przecież w trójkącie jednostka-prawo-państwo, ale rolę swoją rozgrywali bezpośrednio z Bogiem. Potem uznano – nie zważając na rzeczywistą treść utworów – iż rola była rozgrywana w imieniu narodu jako całości i w ten sposób choćby graniczne przypadki indywidualistycznego rozpasania zostały zreinterpretowane jako pars pro toto. Odtąd – co poświadcza użytek czyniony z twórczości Gombrowicza w ostatnich latach – nie ma szansy na to, żeby zostać w tej kulturze wyrodkiem, wszystko co dobre (i często co złe), jest widziane jako narodowe i nadaje się do zastosowania w ramach strategii opartej na zasadzie negatywnej.

Życie publiczne wymaga forum, obywatelami stajemy się bowiem wtedy, kiedy opuszczamy dom, by wyjść na spotkanie z innymi i z nimi toczyć rozmowę o dobru wspólnym, z nimi uzgadniać naszą swobodę działania w ramach wspólnego interesu społecznego i państwowego. W Polsce – z nielicznymi wyjątkami i z powodów znowu wiadomych – kultura polityczna była z reguły kształtowana na forum kulturalnym, a nie na forum politycznym. Od teatrów, przez kawiarnie i pogrzeby po święte dni pamięci narodowej trwał ciąg spotkań, spotkań znaczących, ponieważ rozmaicie użytkowanych przez różne stronnictwa duchowe i quasi-polityczne.

Znaki te były powszechnie rozumiane, symbole oczywiste, ale nastawione z góry na recepcję wspólnotową, a nie indywidualną, moralistyczną, a nie polityczną. Idzie mi tu nie tyle o język wymuszony przez różnorakie cenzury – co oczywiście odgrywało swoją rolę – ale o gatunek języka i typ spotkania na forum publicznym. Przecież to nie jakakolwiek cenzura ani konieczność polityczna narzuciła spór wokół sprowadzenia zwłok Juliusza Słowackiego i umieszczenia ich w 1930 roku na Wawelu. Polacy po prostu tak rozumieją życie publiczne. Z jednej strony indywidualizm całkowicie nie mieszczący się w ramach społeczeństwa obywatelskiego, z góry wykluczający jego zaistnienie, z drugiej zaś przytłaczająca przewaga wspólnoty, niszcząca życiodajne możliwości indywidualizmu oraz wykluczająca społeczeństwo obywatelskie.

6. Przypomnijmy też, iż spór o Słowackiego rozegrał się w jedynym okresie pełnej niepodległości państwa polskiego. Czy zasada negatywna uległa w tym czasie podważeniu a jej oddziaływanie zostało osłabione?

Zapewne tak, chociaż trzeba było czekać na to co najmniej przez pierwszą dekadę. Historycy lubią przypominać, jak niezwykłym sukcesem była odbudowa państwa polskiego po tylu latach niewoli. To prawda. Natomiast warto zwrócić uwagę, iż budowa społeczeństwa obywatelskiego trwała znacznie dłużej i adekwatnie nie została zakończona w momencie wybuchu drugiej wojny światowej. Elementy konstytucjonalizmu i liberalizmu zaczęły funkcjonować w życiu publicznym dopiero w drugiej połowie lat trzydziestych i to mimo przeszkody stwarzanej przez narastającą tendencję do rządów autokratycznych. Okazało się zatem, iż o ile „instynkt państwowy” jest stosunkowo łatwy do odzyskania, o tyle „instynkt obywatelski” wymaga dziesięcioleci, choćby w dość sprzyjających warunkach. Tak wiec na podstawie doświadczeń okresu międzywojennego możemy wyciągnąć wniosek, iż destrukcyjne działanie zasady negatywnej sięgało przede wszystkim tego, co w życiu publicznym określamy mianem sfery pośredniej, sfery mediatyzacji.

Wniosek ten został potwierdzony przez doświadczenia okresu powojennego. Totalitaryzm niszczył wszystkie sfery życia publicznego, jednak choćby w Polsce o ograniczonej suwerenności nie zniszczył do końca świadomości państwowej. Rozmaite legalne i nielegalne struktury opozycyjne podejmowały stale problem racji stanu i nie zawsze w tym zakresie były w konflikcie z władzami komunistycznymi. Także hierarchiczny Kościół był w pełni świadomy znaczenia tej problematyki, co z kolei czasem potrafili docenić przywódcy aparatu władzy. Tego rodzaju poglądom i wynikającym z nich wpływom należy przypisać fakt, iż w Polsce praktycznie opozycja nigdy me sięgnęła po metody terrorystyczne. Wyjaśnianie tego faktu nauką Kościoła jest bezpodstawne, wystarczy przypomnieć przypadek Irlandii.

Idea państwowości została więc uratowana, ale jakim kosztem? Kosztem wartości liberalnych i rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Naturalnie, można tu podać liczne i oczywiste argumenty. Totalitaryzm ma się do społeczeństwa obywatelskiego tak, jak ogień do wody, natomiast opozycja była skazana od 1944 roku na jednoczenie się i zwalczanie wewnętrznych dysydentów, ponieważ miała wspólnego przeciwnika. Jednak nie jest to wyjaśnienie wystarczające. Opozycja w dalszym ciągu – świadomie lub nieświadomie – przyjmowała strategię opartą na zasadzie negatywnej. Ostatnio wahania co do przejęcia większości władzy rządowej popierane były naturalnie racjonalnymi argumentami, ale w sporze odwoływano się właśnie do zasady negatywnej. Innymi słowy, broniono czystości moralnego, a nie politycznego stosunku do rzeczywistości.

Wszystkie bowiem formy życia publicznego sprzyjające rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego są nieuchronnie skazane na kompromisy, na taktyczne ustępstwa i generalnie rzecz biorąc, na zbrukanie przez politykę. Tak jak utopijny był socjalizm dziewiętnastowiecznych myślicieli, podobnie złudna jest nadzieja, iż o ile struktura życia publicznego zostanie zbudowana oddolnie, od poziomu samorządu terytorialnego i lokalnego, to uniknie się owych kompromisów, owego brudu kalającego życie publiczne. Przecież to jest tylko przerzucenie ciężaru decyzji na setki i tysiące lokalnych społeczności, które stoją wobec takich samych, a często trudniejszych moralnie problemów niż te, przed jakimi znajduje się opozycja parlamentarna.

Rozważania dotychczasowe można by więc podsumować w sposób następujący: polska kultura polityczna w rezultacie oddziaływania zasady negatywnej przez niemal dwieście lat okazała się – obok rozmaitych cech dodatnich – zasadniczo obojętna na problematykę liberalizmu, na szanse stwarzane przez rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Jest to kultura z gruntu aliberalna i jak dotychczas choćby wielkie zmiany ostatniego dziesięciolecia nie wywarły na nią istotnego wpływu. Jest to kultura honoru, a nie cnoty obywatelskiej, kultura, w której indywidualizm jest dopuszczalny o tyle, o ile służy kształtowaniu wzorów osobowych upowszechnianych w społeczności narodowej rozumianej jako organiczna całość. Jest to wreszcie kultura, w której relacja jednostki do państwa sprowadza się do tych funkcji państwa, które służą utrzymaniu względnej suwerenności, zaś funkcja prawa była i jest drugorzędna (mowa tu naturalnie cały czas o prawie konstytucyjnym, administracyjnym i cywilnym, nie zaś o prawie karnym).

Opis ten byłby jednoznacznie negatywny – chociaż nie ocena jest tu moim zadaniem – gdyby uznać, iż pewne formy liberalizmu i struktura demokracji oparta na szeroko rozbudowanym społeczeństwie obywatelskim stanowią jedyny możliwy kierunek rozwoju nowoczesnego społeczeństwa europejskiego. Nie mam najmniejszej wątpliwości, iż istnieje pewne „minimum konstytucyjne”, czyli podział władz i parlamentaryzm oraz „minimum liberalne” dotyczące wolności jednostki, wolności słowa i stowarzyszeń, które musi być spełnione. Nie jest jednak zupełnie oczywiste, iż każde społeczeństwo musi z grubsza powtarzać drogę demokracji typu anglosaskiego. W polskim życiu publicznym i kulturze politycznej dziewiętnastego i dwudziestego wieku istnieją rozwiązania, sugestie i intuicje świadczące o istnieniu innych ewentualności.

7. O co bowiem w istocie chodzi? O to, by, z jednej strony, istniała utrwalona instytucjonalnie i równocześnie w świadomości społecznej relacja jednostka-prawo-państwo oraz, z drugiej strony, by istniały żywe formy życia publicznego. By jednostka mogła uczestniczyć nie tylko w wielkich wspólnotach i by musiała się odnosić nie tylko do abstrakcyjnych poniekąd struktur państwowych, ale by mogła spełniać swoje publiczne aspiracje w najrozmaitszych strukturach pośrednich. To zaś nie musi odbywać się wyłącznie w systemie demokratycznym przesiąkniętym kulturą społeczeństwa masowego. Oczywiście, pewne rozwiązania są już niemożliwe, bo anachroniczne. Tak jest ze zbanalizowanym podziałem na Geselschaft i Gemeinschaft. Wspólnota, wbrew złudzeniem narodowców i populistów, nie może już być zasadniczym społecznym punktem odniesienia.

Natomiast inaczej rzeczy się mają z problemem struktury politycznej. W Polsce adekwatnie nigdy nie doszło do wyłonienia partii politycznych z prawdziwego zdarzenia. W okresie międzywojennym utrzymał się podział z lat walki o niepodległość, podział, który w niewielkim tylko stopniu odpowiadał klasycznym podziałom partyjnym występującym w Europie Zachodniej. A ponadto ugrupowanie prawdopodobnie najważniejsze, czyli piłsudczycy, w ogóle nie wytworzyli partii politycznej z prawdziwego zdarzenia. Podział miedzy partiami nie przebiegał wedle odpowiedzi na pytania o role zabezpieczeń socjalnych, o typ rozwoju gospodarki, o rozmiary i funkcje systemu podatkowego i tym podobne, ale kontynuował pewne tradycyjne wątki moralne i propagandowe rozbudowane już na początku dwudziestego wieku z zupełnie innej okazji, z okazji ustosunkowania się do zaborców i postaw własnego społeczeństwa.

W dodatku uwzględnić należy role polskiego katolicyzmu i polskiego Kościoła. Ta potężna funkcja katolicyzmu miała w dziewiętnastym wieku silne oddziaływanie jednoczące Polaków i zakłócające polityczne podziały. Inaczej było z funkcją Kościoła hierarchicznego, ale i w tym przypadku nie chodziło o jego postawę mniej lub bardziej sprzyjającą reformom społecznym, ale o jego ugodową postawę wobec zaborców. Przeważnie nie zwraca się uwagi na zaskakujący na tym tle fakt, iż żadna spośród ważniejszych partii w międzywojennej Polsce (partia chadecka do ważniejszych przecież nie należała) nie była partią pozytywnie nastawioną do katolicyzmu. Pozory takie próbowała tworzyć endencja i to z niejakim powodzeniem, jednak lektura pism Dmowskiego natychmiast ujawnia całkowicie instrumentalny charakter tej postawy. Ani socjaliści, ani ludowcy, ani piłsudczycy nie mieli z Kościołem ani z katolicyzmem żadnych istotniejszych związków, a niektórzy – przeciwnie – byli co najmniej antyklerykalni.

W okresie powojennym rola Kościoła – jak dobrze wiadomo – ogromnie wzrosła, ale i teraz stosunek ideowy do katolicyzmu, o ile pominąć ideologie komunistyczną, nie odgrywał żadnej roli. Od pewnego czasu mamy do czynienia z inflacją niby-programów politycznych, a raczej ogólnikowych deklaracji intencji rozmaitych mniej lub bardziej poważnych ugrupowań, które niemal bez wyjątku odwołują się do katolickiej nauki społecznej jako do punktu oparcia. Nie jest to, a w każdym razie na ogół, instrumentalne traktowanie Kościoła, jednak nie jest to również jakikolwiek znak politycznych preferencji.

Na tym właśnie tle, rezygnując z walki czy też z tendencji skierowanej przeciwko tradycyjnemu pojmowaniu kultury politycznej i pamiętając o znaczeniu i wpływach zasady negatywnej, można sformułować zasadę pozytywną, która byłaby do przyjęcia dla polskiej kultury politycznej, a równocześnie pełniłaby funkcje zastępcze wobec idei społeczeństwa obywatelskiego. Myślę tu o rozwoju i kultywowaniu swoistej postawy republikańskiej, która by ideę wspólnoty narodowej przekładała na język polityki, co spowodowałoby także powstanie partii politycznego minimum, potrzebnej tylko dla realizacji interesów państwa polskiego, a pozwalającej Polakom dzielić się wedle innych, pozapolitycznych w sensie liberalnym, zasad. Czy to jest możliwe? Nie wiem, ale wydaje sie, iż jest to rozwiązanie niezbędne, o ile nie mamy poprzestać na stosowaniu tylko i wyłącznie zasady negatywnej, co w dzisiejszej sytuacji musiałoby doprowadzić do nieszczęścia.

Jan Matejko, Konstytucja 3 Maja 1791 roku, domena publiczna, źródło Wikipedia.

Tekst ukazał się w magazynie Res Publica 4/1990.

Idź do oryginalnego materiału