W polityce międzynarodowej liczy się odpowiedzialność, spójny przekaz i świadomość, iż każde zdanie wypowiedziane publicznie przez przedstawiciela państwa niesie konsekwencje dla całego kraju.
Tymczasem Adam Bielan, europoseł PiS, postanowił wykorzystać swoją obecność w delegacji towarzyszącej prezydentowi Karolowi Nawrockiemu w USA nie do wzmacniania wizerunku Polski, ale do ataków na własny rząd i premiera. Takie zachowanie jest nie tylko niegodne, ale wręcz szkodliwe dla polskiej racji stanu.
W rozmowie z mediami Bielan stwierdził, iż Radosław Sikorski „nie jest najmilej widziany” w Białym Domu. Dodał również, iż Donald Tusk „raczej nie ma wstępu” do siedziby amerykańskiego prezydenta, nazywając go wręcz „personą non grata”. Słowa tego rodzaju, wypowiadane przez polskiego polityka na zagranicznym gruncie, brzmią jak otwarte podważanie pozycji własnego państwa. To nie jest już spór polityczny w ramach kampanii wyborczej. To publiczne kwestionowanie wiarygodności polskiego rządu w oczach najważniejszego sojusznika.
Można zrozumieć, iż spory partyjne bywają ostre. Polityka wewnętrzna rządzi się emocjami, a opozycja i rząd rzadko chodzą pod rękę. Ale są granice, których odpowiedzialny polityk przekraczać nie powinien. Krytykowanie własnego premiera czy ministra spraw zagranicznych w Warszawie to jedno. Robienie tego w Waszyngtonie, w czasie oficjalnej wizyty, to już coś zupełnie innego – to sygnał wysłany Amerykanom, iż Polska jest wewnętrznie skłócona i niezdolna do prowadzenia jednolitej polityki zagranicznej.
Takie słowa jak te Bielana stawiają nasz kraj w roli petenta, który nie potrafi się zjednoczyć choćby wobec strategicznego partnera. Trudno wyobrazić sobie, by politycy francuscy, niemieccy czy brytyjscy pozwolili sobie na podobne wystąpienia. Tam różnice zdań są ostre, ale w kontaktach zewnętrznych dominuje jedna zasada: sprawy narodowe stoją ponad partyjnymi. U nas, niestety, niektórzy przedstawiciele obozu PiS zdają się tę regułę lekceważyć.
Nie chodzi choćby o samą ocenę Tuska czy Sikorskiego – można ich lubić bądź nie, można krytykować ich decyzje. Ale twierdzenie, iż premier Polski „nie ma wstępu do Białego Domu”, to powielanie narracji, która osłabia pozycję całego państwa. choćby jeżeli Bielan uważał, iż mówi prawdę, należało się powstrzymać. Rolą polityka w oficjalnej delegacji jest wspieranie prezydenta, a pośrednio także rządu, w umacnianiu pozycji Polski, a nie w jej podważaniu.
Można zapytać: co zyskał Bielan takimi słowami? Być może chwilową uwagę mediów, może satysfakcję z wbicia kolejnej szpilki premierowi. Ale co straciła Polska? Wizerunek państwa spójnego i odpowiedzialnego, zdolnego do współpracy na najwyższym szczeblu. Amerykanie, obserwując takie wypowiedzi, mogą dojść do prostego wniosku: skoro sami Polacy mówią o swoim premierze jak o „personie non grata”, to jak traktować jego stanowisko w poważnych sprawach międzynarodowych?
Różnice między obozem rządowym a opozycją są naturalne i potrzebne w demokracji. Ale w polityce zagranicznej powinna obowiązywać zasada elementarnej solidarności. jeżeli w Waszyngtonie mówi się różnymi głosami, to traci nie tylko rząd czy prezydent – traci Polska jako całość.
Bielan ma wieloletnie doświadczenie polityczne, był rzecznikiem rządu, działał w Parlamencie Europejskim. Tym bardziej można oczekiwać od niego odpowiedzialności i wyczucia. Tymczasem jego słowa brzmią jak wyjęte z kampanijnego wiecu, a nie jak wystąpienie członka oficjalnej delegacji. W polityce są momenty, gdy milczenie bywa złotem. To był właśnie taki moment.
Ostatecznie problem nie sprowadza się do jednej niefortunnej wypowiedzi. To symptom szerszej postawy, w której partyjny interes przedkładany jest nad dobro państwa. Politycy PiS zbyt często zapominają, iż reprezentują Polskę – nie tylko własne środowisko. A każdy ich gest i każde słowo w światowych mediach rzutuje na to, jak postrzegany jest nasz kraj.
Dlatego słowa Bielana trzeba ocenić jednoznacznie negatywnie. Polityk, który w Waszyngtonie mówi o polskim premierze jak o kimś wykluczonym z relacji międzynarodowych, działa przeciwko interesowi państwa. A tego – niezależnie od partyjnych sympatii – żaden odpowiedzialny obywatel nie powinien akceptować.