Polityczne Piekło Tego Samego

2 dni temu

Minęły dokładnie dwa lata od powstania koalicyjnego rządu pod przywództwem Donalda Tuska. To dobry moment, żeby podsumować działania koalicji chyba najdziwniejszej w dziejach polskiego parlamentaryzmu. Dziwnej, gdyż łączącej to, czego pogodzić się teoretycznie nie da, czyli konserwatystów i progresywnych liberałów w nadbudowie oraz neoliberałów i lewicowców w bazie. Pomimo różnic, rzeczywistych czy jedynie deklarowanych, zespoliło ich gwiaździste hasło mające na celu odsunięcie od władzy Prawa i Sprawiedliwość.

Gdy dwa lata temu oddawałem swój głos, wiedziałem, iż nie można dopuścić do powrotu neoliberałów do władzy. Było bowiem dla mnie jasne, iż utrata władzy przez socjalny PiS na rzecz neoliberalnej Platformy Obywatelskiej będzie oznaczała kontynuację dawnego dewastacyjnego kursu. Doświadczałem go na własnej skórze, gdy wchodziłem w okres dorosłości pod ich rządami.

Gdy PO traciła władzę w 2015 roku, została wydana interesująca i niestety niezauważona książka toruńskich socjologów, Andrzeja Zybertowicza, Macieja Gurtowskiego i Radosława Sojaka „Państwo Platformy. Bilans zamknięcia”. Podtytuł okazał się tymczasowy i przedwczesny, choć wydawało się, iż po takiej politycznej kompromitacji powrót Donalda Tuska nie jest możliwy. Stało się inaczej, albowiem liberalno-lewicowe podgrzewanie ideologii anty-PiS oraz błędy samej partii, głównie ich antyaborcyjno-konserwatywny odlot, sprawiły, iż „państwo Platformy” powróciło, aby robić to, co robiło zawsze: kontynuować neoliberalną politykę służącą silnym grupom interesu, biegunowo odległym od interesów narodowych, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych.

Przewidywania okazały się rzeczywistością, gdyż nie mogło być po prostu inaczej, co wynika z kilku faktów, w gruncie rzeczy oczywistych dla obserwatora o dobrej pamięci.

Po pierwsze Platforma Obywatelska i jej koalicjanci nie mieli żadnego programu politycznego oprócz „anty-PiS”. Przez osiem lat w opozycji nie stworzono żadnego sensownego programu ani projektów ustaw. Formułowano jedynie obietnice bez pokrycia oraz nieustannie uderzano w ówczesny rząd, aby po przejęciu władzy nie zrealizować wielu istotnych spraw oraz radykalnie zmienić zdanie, czego najlepszym przykładem jest sytuacja na granicy polsko-białoruskiej.

Po drugie, na polskiej scenie politycznej od lat nic się nie zmienia w sensie strukturalnym. choćby jeżeli coś wydaje się zmieniać, zmiana jest iluzoryczna, jest obietnicą bez pokrycia. W efekcie traci się nadzieję na lepsze życie. Dwie dekady wcześniej, po wejściu Polski do Unii Europejskiej, istniała jeszcze możliwość wyjazdu „na Wyspy”, która wielu politykom strony liberalnej jawiła się jako możliwość i szansa, choć tak naprawdę była porażką państwa i nie miała wiele wspólnego z „poznawaniem innych kultur”. Dzisiaj nie ma już dokąd jechać, gdyż wszędzie jest tak samo źle – nie ma już dokąd uciekać przed wyzyskiem. Wiatr zmiany wieje tylko przed wyborami, czego rządy obecnej koalicji są najlepszym przykładem.

Metafora politycznego Piekła Tego Samego, by użyć sformułowania Byung-Chul Hana, to dobry punkt wyjścia. Mamy do czynienia z wehikułem czasu, który przenosi nas do tego, co już było, zawieszając nas w piekle bez czasu, bez różnicy między kiedyś a dzisiaj. Dzisiaj zaczyna być tak samo źle, jak już było, gdy rządzili neoliberałowie, zarówno spod znaku Donalda Tuska, jak i „lewicowego” Leszka Millera.

Przykładem mogą być wszystkie próby zbudowania „trzeciej drogi”, począwszy od Janusza Palikota, przez Pawła Kukiza czy Ryszarda Petru, po Szymona Hołownię, które zawsze są wchłaniane przez polityczne bieguny. Badania pokazują, iż spora część Polaków nie odnajduje się w dualizmie Platforma Obywatelska kontra Prawo i Sprawiedliwość, stąd dają szansę innym opcjom, które jeszcze nie rządziły. Kłopot w tym, iż z wyjątkiem Pawła Kukiza trzech pozostałych polityków było zakulisowym konstruktem obozu liberalnego, mającym przyciągnąć głosy rozczarowanych rządami liberalnych anty-pisowców, aby potem i tak te głosy oddać Platformie. Nie jest zatem tak, iż trzecia droga nie jest możliwa, choć oczywiście to trudne – kłopot w tym, iż trzecie drogi często są pierwszymi lub drugimi, dlatego są mniej lub bardziej jawnie wchłaniane przez jedną ze stron politycznego sporu. Innymi słowy, zmienia się wszystko, aby nic się nie zmieniło.

Symbolem tego może być wybór Włodzimierza Czarzastego na funkcję Marszałka Sejmu oraz powrót Marka Siwca w roli szefa Kancelarii Sejmu. Nie chodzi choćby o to, iż przewodniczący Nowej Lewicy będzie złym marszałkiem, o jego niedemokratyczne rządy w partii, ale o podporządkowanie się platformianej hegemonii i działanie w jej interesie, biegunowo przecież odległym od tradycji socjalnej oraz od postulatów progresywnych światopoglądowo. Nową Lewicę można uznać za przybudówkę Platformy, jej odnogę pod inną nazwą.

Po dwóch latach zakończył się także „projekt Hołownia”, witany z entuzjazmem choćby przy tlącej się z tylu głowy świadomości jego medialnego narcyzmu i roli TVN-owskiej ustawki. Chcąc wybić się na niepodległość były Marszałek Sejmu odmówił posłusznej i zbyt daleko idącej realizacji poleceń zza kulis, tj. odmówił niezaprzysiężenia Prezydenta Karola Nawrockiego, dokonania, jak sam powiedział, „zamachu stanu”, z czego później się wycofał. Z pewnością poniesie za te działania konsekwencje polityczne, czyli zniknie ze sceny partyjnej. Poniesie także konsekwencje personalne. Te drugie to sprawa jego studiów, która będzie mogła być zawsze wyciągnięta jako narzędzie nacisku oraz jednoczesny komunikat do wszystkich innych sojuszników platformianego układu: na każdego znajdzie się jakiś hak.

Obecnie istnieje w zasadzie jedna tylko trzeciodrogowa partia, czyli Konfederacja, co dobrze oddaje jedno z jej haseł, czyli „PiS, PO – jedno zło”. O swoją niezależność względem obu hegemonów oraz dodatkowo pseudolewicy Czarzastego walczy też Razem, które poparło rząd Tuska, ale po dwóch latach opuściło klub Lewicy, stając się opozycją i krytykiem obecnego rządu. Konfederację i Razem różni wszystko, łącznie z rozmiarami poparcia, choć łączy wspomniane hasło, tyle iż mało wiarygodne w przypadku Razem.

Oddając swój głos wiedziałem, iż pod rządami Donalda Tuska będzie tak samo, będzie jak było, co oznacza, iż mniej zamożni będą mieli ekonomicznie coraz gorzej, a sprawy światopoglądowe są wyłącznie wyborczą obietnicą, której Tusk jako konserwatysta nigdy nie zrealizuje, a winą za to obarczy koalicjantów.

Czy tak się stało?

Oczywiście, iż tak, bo niby dlaczego miałoby być inaczej? Dlaczego Tusk miałby się zmienić? Że się zmienił, zapewniali mnie przed wyborami lewicowi znajomi. Spora część wyborców „lewicowych” uwierzyła Tuskowi i spotkało ich to, co zawsze, czyli rozczarowanie, a dodatkowo – upokorzenie. Tak bardzo wspierali zmiany względem „piekła kobiet” oraz „zagłady na granicy”, iż dostali więcej neoliberalizmu. adekwatnie nie tyle dostali oni, ile dostali to wszyscy. Nie tylko ci, którzy deklaratywnie gardzą neoliberalizmem, ale zmiana ekonomicznie dotyka ich w niewielkim stopniu. Sprezentowano go także tym, którzy realnie poniosą skutki tego wyboru.

Wbrew temu, co twierdzą niektórzy „lewicowi publicyści”, a choćby władze PiS, partia Kaczyńskiego nie straciła władzy ze względów ekonomicznych, ale z powodów światopoglądowych. Od czasów wyroku Trybunału Konstytucyjnego, którego efektem było zaostrzenie prawa aborcyjnego, czyli eliminacją jednej z przesłanek do legalnej aborcji, poparcie dla PiS spadło i nigdy już nie odzyskało ono poprzedniego stanu. Spowodowało to nie tylko odpływ wyborców umiarkowanych światopoglądowo, irytację kobiet z różnych klas społecznych, także z klasy ludowej, ale przede wszystkim zmobilizowało elektorat negatywny. Opozycji udało się zmobilizować część młodych wyborców, którzy z kwestii aborcji uczynili bardzo istotny powód określonej decyzji politycznej. Mieli nadzieję, iż po wygranej i odsunięciu PiS od władzy kwestia ta zostanie gwałtownie rozwiązana. Donald Tusk obiecywał zmianę prawa aborcyjnego.

Obecny Premier rozegrał sprawę po mistrzowsku, czyli w swoim stylu: w czasie kampanii obiecywał liberalizację prawa aborcyjnego, jednocześnie zachęcając do „strategicznego głosowania” na przyszłych koalicjantów, czyli połączonych sił Hołowni i Kosiniaka-Kamysza. Kłopot w tym, iż Polska 2050 oraz PSL opowiadały się za ogólnopolskim referendum w kwestii przywrócenia tzw. kompromisu aborcyjnego z 1993 roku, naruszonego przez wspomniany wyrok, nie zgadzając się jednocześnie na rozwiązanie autorstwa lewicy, czyli aborcję do 12. tygodnia ciąży. Różnice pomiędzy koalicjantami były bardzo wyraźnie widoczne w czasie kampanii. Gdy zawiązano koalicję rządową oraz głosowano nad projektami ustaw w tej sprawie, były one odrzucane głosami Polski 2050 i PSL, czego przecież można było się spodziewać, szczególnie, iż kwestia ta nie została wpisana do umowy koalicyjnej. Tusk następnie oświadczył, iż zmiana taka nie jest możliwa w obecnym układzie koalicyjnym, co jest „winą” takich koalicjantów, do głosowania na których zachęcał. Trzeba było głosować inaczej, w domyśle: na niego. To wina wyborców, iż okazali się głupi i zagłosowali na tych, którzy mieli pomóc Tuskowi w realizacji jego stu konkretów, ale akurat nie w tej kwestii, co wyraźnie deklarowali. Tak to jest, jak się ufa i słucha obecnego premiera i nic tutaj nie pomoże zwalanie winy na konserwatystów, bo oni swojej deklaracji wyborczej dotrzymali.

Powyższy przykład pokazuje ogromną sprawność Tuska, który umiejętnie zwala wszystkie porażki czy niepopularne decyzje na koalicjantów. Co więcej, chodzi nie tylko o niedotrzymanie obietnicy wyborczej, ale i o zupełne wręcz upokorzenie głosujących na niego oraz na koalicję. Mam na myśli słynne „30% Tuska”, które było potraktowaniem swoich wyborców jak intelektualnie ograniczonych. Daliście mi 30% głosów, to zrealizowałem 30%, przecież to uczciwe, mówi premier, powtarzając tę myśl dwukrotnie – to nie był lapsus.

Gdzie jest dzisiaj Strajk Kobiet? Słuch po nim zaginął. Kiedy kobiety po roku rządów Tuska protestowały w sprawie aborcji, TVN poświęcił im kilkadziesiąt sekund w głównym wydaniu Faktów, a premier powiedział, iż nie ma czasu w spotkania z protestującymi. Na tym polega bezideowa postpolityka PO: powiedzieć wszystko, czego oczekują potencjalni wyborcy, aby po wyborach robić swoje. Smutne i śmieszne jednocześnie jest to, iż wciąż nabierają się na to kolejne grupy młodych ludzi.

Choć podobny los spotkał związki jednopłciowe, to jeszcze bardziej wyraźnym „światopoglądowym” przykładem traktowania swoich wyborców jak, delikatnie mówiąc, naiwnej masy głosującej, jest sprawa sytuacji na granicy polsko-białoruskiej. Za rządów PiS, które słusznie uznawało sytuację na granicy za element wojny hybrydowej ze strony Rosji, ówczesna opozycja, i sam Donald Tusk mówili o nieuzasadnionej opresji względem „biednych ludzi” poszukujących swojego miejsca na ziemi, o łamaniu praw człowieka. Niektórzy posługiwali się choćby analogiami do Zagłady oraz, wiadomo, faszyzmu. Po zmianie władzy sytuacja nie tylko nie uległa poprawie, pushbacki trwają, a wręcz wprowadzono prawo do czasowego wstrzymania możliwości azylu oraz głośno zastanawiano się nad wypowiedzeniem Europejskiej Karty Praw Człowieka.

Czy to sprawi, iż wyborcy Tuska przestaną na niego głosować? Oczywiście nie, czego przykładem Janina Ochojska, o której wspominałem w innym miejscu przy okazji „granicznych fantazji”. W rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim stwierdziła ona niedawno, iż pomimo kontynuacji polityki na granicy oraz skreślenia jej samej z listy kandydatów do Europarlamentu, o czym Tusk choćby jej nie poinformował, i tak będzie na niego głosowała. Ów przykład pokazuje, iż można z tymi ludźmi zrobić wszystko, gdyż i tak zagłosują „jak trzeba”.

Podobnie zresztą jest ze środowiskiem akademickim, które dostaje coraz mniej pieniędzy na badania i rozwój. Jedyne, co ono potrafi, to pomstować w listach otwartych na wybraną przez siebie ministerialną lewicę, na którą będą głosowali w dalszym ciągu. Dlatego te środowiska są absolutnie nieważne z punktu widzenia interesu koalicji rządzącej – ich głosy są już policzone, nie warto zatem się o nie starać. Nawiasem mówiąc, tematy uchodźców, aborcji, finansowania nauki itp. zniknęły z korytarzowych dyskusji uniwersyteckich.

Co do kwestii ekonomicznych, znacznie przecież ważniejszych, można powiedzieć to samo: jest jak było, czyli neoliberalizm na sterydach. w tej chwili mamy to, co zawsze jest pod rządami neoliberałów: rosnące bezrobocie, zwolnienia grupowe, rosnące koszty życia pomimo malejącej inflacji, niewielką podwyżkę płacy minimalnej, trudności w znalezieniu pracy szczególnie przez młodych ludzi, coraz mniej jest ofert pracy i coraz dłużej się jej szuka, rekordowo rosnący deficyt budżetowy, niszczenie wszelkich sensownych inwestycji (CPK), wzrost upadłości konsumenckiej oraz wzrost liczby chwilówek.

Szczyt stopy bezrobocia w czasie poprzednich rządów PO, czyli na początku 2013 roku, wynosił 14,4%. Za rządów PiS bezrobocie regularnie spadało: z poziomu 9,6% w październiku 2015 roku do 5,4% w listopadzie 2021. Dane GUS za lipiec 2023 roku wskazywały 5%. w tej chwili wynosi ono 5,6%, co jest najwyższym poziomem od lutego 2023 roku.

Będzie ono rosło, gdyż, po pierwsze, rośnie skala zwolnień grupowych oraz ich groźba (mogą być one częściowo zahamowane zmianą warunków pracy, rzecz jasna na gorsze), a po drugie mamy do czynienia z napływem tzw. taniej siły roboczej spoza państw UE.

Zwolnienia grupowe są szczególnie widoczne w przemyśle hutniczym oraz górniczym, ponoszących koszty transformacji energetycznej i ekologicznej polityki UE. Transformacji zupełnie bezlitosnej wobec osób tracących miejsca pracy, analogicznie jak miało to miejsce za poprzednich rządów neoliberałów i jak jest zawsze. Trzeba mieć świadomość, iż dewastacja przemysłu ciężkiego to także uzależnienie się od dostawców z innych stron świata, co jest uderzeniem w bezpieczeństwo narodowe. Nic nie jest bardziej odległe bezpieczeństwu narodowemu niż neoliberalne zasady gry. Tutaj nie chodzi już o to, o co chodziło zawsze, czyli o wyzysk, ale o zdolności obronne.

Polska ponownie staje się krajem tzw. taniej siły roboczej, w którym dodatkowo Polacy muszą konkurować z nie-Polakami, co jest elementem kapitalistycznej rozgrywki w walce klasowej, a nie w sferze ksenofobii. Pracownicy zarówno jedni, jak i drudzy będą wyzyskiwani, a dodatkowo regulowana odgórnie wzajemna niechęć do siebie uniemożliwi sojusz przeciwko niskim płacom i wyzyskowi.

Rząd lewicowo-liberalny działa w interesie tych, którzy w porównaniu ze słabiej zarabiającymi i tak mają nieźle, czego przykładem jest obniżenie składki zdrowotnej dla przedsiębiorców (i to w czasie upadającego systemu ochrony zdrowia). Inny przykład to brak waloryzacji kryteriów dochodowych w pomocy społecznej, co jest uderzeniem w ekonomicznie najsłabszych, a przypomnę, iż na początku rządów koalicji zastanawiano się, jak pomóc informatykom.

Papierkiem lakmusowym pogarszającej się sytuacji jest także rozwój wyzyskowych inicjatyw franczyzowych kapitału zagranicznego. Nierzadko obchodzą one prawo pracy, bazując na umowach śmieciowych. Drugim negatywnym zjawiskiem jest wzrost liczby pożyczek parabankowych, tzw. chwilówek. Chwilówki są przeznaczone dla tych, którzy nie mają zdolności kredytowych, nie spełniają zaostrzających się warunków udzielania kredytów, w związku z tym wpadają często w spiralę „wiecznie chwilowego” zadłużenia, gdyż oprocentowanie pożyczki jest wyższe niż w banku.

Co do działania samego państwa, jego instytucji i aparatu, to trudno nie zauważyć, iż istnieje ono „teoretycznie”. W rękach neoliberałów państwo służy wyłącznie do realizacji własnych zakulisowych interesów. Reszta jest medialnie zbudowanym wizerunkiem. Przypominają się czasy propagandowej narracji na temat „zielonej wyspy”, która dla wielu oznaczała wyjazd do tej prawdziwej, do Irlandii. Rządowa propaganda sukcesu nie przykryje faktu, iż pogłębia się destrukcja służby zdrowia, która zmierza w kierunku prywatyzacji, co od zawsze było pomysłem neoliberałów. Służby specjalne słabo radzą sobie z zapewnieniem bezpieczeństwa narodowego. Brakuje realizacji jakiejkolwiek polityki obrony cywilnej. Całkowicie „ograno” polski rząd jako aktora polityki międzynarodowej mającego mieć jakikolwiek wpływ na sprawy europejskie i kwestie dotyczące wojny i pokoju w Ukrainie oraz jej przyszłej odbudowy. Jestem pewien, iż w odbudowie Ukrainy będzie brał udział Sławomir Nowak – jeżeli ktoś jest nieprzekonany, niech wykaże się cierpliwością.

To wszystko sprawia, iż za chwilę z nostalgią będziemy wspominać czasy ekonomicznie dobrych rządów PiS-u, który pomimo swoich błędów radził sobie o wiele lepiej niż rząd obecny. I to w bardzo trudnym momencie rożnego rodzaju zawirowań – pandemii, wojny na Ukrainie itp.

Przyszłość będzie jeszcze gorsza, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Jak to pisał pewien „lewicowy publicysta”? Nie będzie propagandy, będzie nuda. Nie, jest tylko naiwność głosujących na Tuska i jego koalicjantów. Zakłamywanie rzeczywistości poprzez usłużne media publiczne i prywatne, dotyczące choćby polityki Donalda Tuska i jego ekipy wobec Rosji, jest tak dobrze widoczne, iż trzeba mieć poznawcze deficyty, aby go nie dostrzegać. Postnomenklaturowy układ, którego istotnym elementem były i są media, trzyma się mocno.

Co można zrobić? Uśmiechnąć się i wziąć głęboki oddech ulgi, iż nie rządzi „nowy autorytaryzm”, by użyć tytułu książki Maciej Gduli, byłego wiceministra nauki. Nawiasem mówiąc faszyzm, który jakoby nadchodził, prawdopodobnie przyjdzie z zupełnie innej strony, czyli tej, która zarzuca go wszystkim innym. Przyjdzie od strony kulturowej rasy panów, którzy „niewykształcony ciemnogród”, „rozmodlone baby w moherowych beretach” czy „biomasę” i „inny gatunek ludzi”, chcą sprowadzić do roli zwierząt pociągowych w pochodzie wyzyskowego i oświeconego „postępu”.

Trudno wyrokować, co będzie za dwa lata. Jednego jednak jestem pewien: z roku na rok będzie coraz gorzej, gdyż czekają nas jeszcze dwa lata neoliberalnej dewastacji. Co by nie mówić o ośmiu latach rządów PiS-u, szczególnie pierwszej kadencji, neoliberalny kapitalizm pod niemiecką banderą był hamowany. To za „pisowskiego ciemnogrodu” i „rozmodlonych moherów” Polska się rozwijała, miała większy potencjał modernizacyjny niż teraz.

Biorąc pod uwagę fakt, iż PiS-owi trudno będzie rządzić samodzielnie, a koalicja z Konfederacją sprawi, iż będzie miała ona kłopot z realizacją socjalnego programu, prawdopodobnie nastąpi jakiś kolejny światopoglądowy „odlot”. Z kolei Razem, jeżeli wybory odbyłby się dzisiaj, do Sejmu nie wejdzie, a choćby jeśliby weszła, większość jej wyborców nie zaakceptuje koalicji z PiS-em. Podsunięta cyfrowo-narcystycznej lewicy przez liberałów retoryka alarmowania w sprawie faszyzmu, którą świetnie ona zinternalizowała, jest funkcjonalna tylko dla liberałów, bo jeżeli wyborcy Razem uznają Paulinę Matysiak za „faszystkę”, to czeka ich albo wiernopoddańczy sojusz z Nową Lewicą, czyli de facto z Tuskiem, albo margines polityczny. Sondaże pokazują, iż Koalicji Obywatelskiej poparcie nie spada jakoś drastycznie, ale też nie rośnie na tyle, aby rządzić samodzielnie. Czy za dwa lata możliwa jest ich koalicja z Konfederacją, którą nazywają faszystami? Oczywiście, iż tak. Politycy Platformy gwałtownie zapomną o swoich hasłach, analogicznie jak w tej chwili zapominają o wszystkim, co mówili w opozycji. Tylko Razem zostanie z „faszyzmem” na ustach.

Ten kraj jest przeklęty.

dr hab. Michał Rydlewski

Grafika w nagłówku tekstu: Elias from Pixabay.

Idź do oryginalnego materiału