„Polaku, porzuć złotego” – nowa odsłona euro-entuzjazmu

3 miesięcy temu

Obecnie na drodze do wprowadzenia euro w Polsce stoi opór większości Polaków. Według sondaży z początku roku, wejście do wspólnej strefy walutowej wspiera zaledwie nieco więcej niż co piąty nasz rodak. Najwyraźniej ktoś postanowił to zmienić. Mamy bowiem ostatnio do czynienia z nasiloną kampanią wymierzoną w złotego.

„Polski rząd powinien obrać kurs na euro. Korzyści przewyższają koszty – mówią ekonomiści” – tak zaczyna się tekst opublikowany na początku roku w należącej do George’a Sorosa „Rzeczpospolitej”. Owe korzyści wymieniane przez autora, Piotra Skwirowskiego, a podkreślane ponoć zgodnie i od lat przez ekspertów, to: wzrost wiarygodności polityki gospodarczej, eliminacja ryzyka kursowego, niższe stopy procentowe, tańsze kredyty oraz wzrost konsumpcji, inwestycji, obrotów handlu zagranicznego, a także konkurencji i efektywności. „Wszystko to przekłada się na podbicie dynamiki wzrostu gospodarczego” – dodaje „Rz”.

Owa ekspercka zgodność, o której zapewnia swoich czytelników gazeta, nie jest jednak faktem. Na przykład, w przekonaniu profesora Zbigniewa Krysiaka ze Szkoły Głównej Handlowej, twórcy Instytutu Myśli Schumana, spośród wielu korzyści wymienianych przez propagatorów przyjęcia unijnej waluty, tak naprawdę jedynym realnym zyskiem byłoby dla Polski pozbycie się ryzyka walutowego, czyli możliwości wahań kursów złotego.

W przypadku wielu wymienionych tam [w artykule „Rzeczpospolitej”] pożytków jest wręcz odwrotnie – [korzystniejszy] import, eksport, elastyczność gospodarki, możliwość doganiania silnych ekonomii takich jak Niemcy, nie dokona się jeżeli wejdziemy do strefy euro – uważa ekonomista.

Profesor powołuje się na badanie niemieckiego think tanku, według którego gospodarki choćby silniejsze od polskiej – francuska, hiszpańska, włoska – radykalnie straciły na wartości swoich PKB poprzez rezygnację z własnego pieniądza.

Co zatem musiałoby się wydarzyć aby można było z czystym sumieniem rozpatrywać przyjęcie euro? Oczywiście, z punktu widzenia samej ekonomii, abstrahując na razie od takich kwestii jak patriotyzm i państwowa suwerenność.

– Zasadniczym warunkiem jest konwergencja, czyli zbliżenie się podstawowych parametrów gospodarki mikro i makro do najsilniejszej gospodarki niemieckiej – podkreślił profesor Krysiak. To zresztą opinia, którą podziela wielu ekonomistów, łącznie z przedstawicielem obozu lewicowo-liberalnego prof. Markiem Belką, który pomiędzy 2010 a 2016 rokiem stał na czele Narodowego Banku Polskiego.

Pośród kosztów, jakie ponieślibyśmy poprzez dołączenie do strefy euro Piotr Skwirowski wymienia na pierwszym miejscu utratę możliwości samodzielnego kształtowania polityki pieniężnej. Poprzez rezygnację z samodzielnej waluty kompetencje w tym zakresie przejdą z Warszawy – jak pisze „Rzeczpospolita” – „pod skrzydła Europejskiego Banku Centralnego, co odbierze Polsce możliwość samodzielnego reagowania na ewentualne kryzysy walutowe”.

„Naiwnością byłoby przyjęcie, iż jest to po prostu jeden z dobrych, ciekawych tematów na początek roku” – skomentował tekst w „Rzepie” Maciej Wośko, szef „Gazety Bankowej”. „To jasny sygnał, iż media prorządowe zaczynają właśnie kampanię przekonywania nieprzekonanych jeszcze Polaków do wejścia na ścieżkę przyjęcia europejskiej waluty” – podkreślił. Istotnie, akcja nie ograniczyła się bowiem do jednej publikacji w renomowanym dzienniku. Wsparły ją również choćby „Gazeta Wyborcza” czy Business Insider.

Kosztowna „pomyłka”

Z początkiem roku największa wyszukiwarka internetowa zamieściła informację wskazującą na rzekomy gwałtowny i drastyczny spadek kursu złotego. Informacja przez dłuższy czas widniała w sieci. Powoływały się na nią portale ekonomiczne, publikując kolejne dane, które uwzględniały fałszywe wartości.

Z góry założono, iż to jest błąd. Jesteśmy uspokajani przez ministra finansów, iż to błąd danych. Nie wiem, skąd on o tym wie – zwrócił wówczas uwagę w rozmowie z Radiem Wnet doktor nauk ekonomicznych Artur Bartoszewicz ze Szkoły Głównej Handlowej. – Polska mając do czynienia z tego typu sytuacją – każda gospodarka i każde państwo – powinno natychmiast zareagować realną weryfikacją, co i dlaczego się wydarzyło, jaka była tego rzeczywista przyczyna, a nie z góry układać scenariusz i de facto usprawiedliwiać bardzo popularny portal (Google), gdzie około 90 procent z nas sprawdza kursy walut – dodał. Jednak pomimo, iż polska waluta teoretycznie pikowała na oczach inwestorów i analityków, nie nastąpiła żadna konkretna kontrakcja ze strony najwyższych urzędników państwowych.

– Została wtłoczona Polakom niepewność związana z polską walutą. Czy to nie jest tak, iż następuje w naszych głowach przełożenie, iż polska waluta jest niebezpieczna, a bezpieczną jest euro? Czy to nie jest gra żeby osłabić rzeczywistą wartość złotego? – zastanawiał się dr Bartoszewicz. W jego przekonaniu tak naprawdę mieliśmy do czynienia z testowym atakiem terrorystycznym. Skoro zaś w krótkim czasie, czyli między 1 a 3 stycznia – rozmowa toczyła się tego właśnie dnia – dzięki fałszywych danych zdołano zasugerować rynkom, inwestorom spadek kursu złotego o wartości dochodzące do 40 procent, to skąd mamy pewność, iż nie dokonują się na co dzień podobne operacje, ale rozłożone w dłuższym czasie?

Przestrogi z Zachodu

Jednym z haczyków, na które złapać miałaby się polska ryba, okazuje się niezawodna „góra złota” z Brukseli. Perspektywa uzyskania miliardów euro – nieważne, czy darowanych, czy pożyczonych na wysoki procent – na polu propagandowego urabiania opinii społecznej działa w naszych warunkach zawsze. Trudno więc dziwić się, iż i do tego sentymentu odwołują się monetarni euro-entuzjaści.

Kraj bez wspólnej waluty będzie tracił część swego znaczenia w UE, co przy okazji konstruowania budżetu może się przełożyć na miliardy, które można by było dostać, a których się nie dostanie, nie uczestnicząc w posiedzeniach ministrów finansów państw strefy euro – zachęcał cytowany przez „Rz” prof. Witold Orłowski. Trudno w tym miejscu nie przywołać w tym miejscu analogii związanej z historią mitycznych pieniędzy dla Polski w ramach Krajowego Planu Odbudowy. Aby je uzyskać, rząd Morawieckiego zgodził się na mechanizm warunkowości („pieniądze za praworządność”). gwałtownie okazało się, iż w unijnym słowniku „praworządność” oznacza bezwzględne posłuszeństwo wobec dyktatu Berlina i Brukseli. Dlaczego więc po przyjęciu euro owe miliardy awizowane przez profesora Orłowskiego miałyby rzeczywiście przypłynąć do Polski – na przykład rządzonej przez jakąś centroprawicową koalicję, krytyczną wobec postępowych pomysłów eurokomisarzy?

Stanisław Koczot, zastępcza redaktora naczelnego „Gazety Bankowej”, obserwując kampanię na rzecz porzucenia złotego przez nasze państwo nawiązał do stanowiska Stefana Kawalca, co interesujące – współautora planu Balcerowicza i dawnego doradcy prorynkowej wówczas Platformy Obywatelskiej. Jest on też współautorem wydanej w 2016 roku książki o znamiennym tytule „Paradoks euro. Jak wyjść z pułapki wspólnej waluty”.

Kawalec opisał problemy Francji przekonując, iż wynikają one z uczestnictwa we wspólnej walucie. Na łamach magazynu „Wszystko Co Najważniejsze” dowodził, iż ewentualne pożądane przed ponad dekadą przez prezydenta François Hollande’a próby zachowania tamtejszego modelu społecznego, wymagały „silnego podejścia probiznesowego”. „Przeszkodą dla takiej zmiany jest jednak brak waluty krajowej. Chodzi o to, iż wprowadzenie potrzebnych prorynkowych reform w pierwszej kolejności powoduje ograniczenie popytu, co wywołuje impuls spowolnienia w gospodarce. Gdyby Francja miała własny pieniądz, ten efekt recesyjny zostałby zrównoważony przez naturalne w takiej sytuacji osłabienie waluty, co przyczyniłoby się do wzrostu popytu na towary krajowe na rynku wewnętrznym i na rynkach eksportowych” – czytamy.

Podjęta przez Hollande’a próba gospodarczych zmian strukturalnych w warunkach strefy euro zakończyła się zjazdem popularności z ponad 60 procent do zaledwie 4 w ciągu ponad czterech lat.

„Do czasu wprowadzenia wspólnej waluty Francja była wiodącą siłą polityczną w Europie. Francuskie elity, z prezydentem François Mitterrandem na czele, uważały, iż wspólna waluta spowoduje wzmocnienie pozycji gospodarczej Francji w stosunku do Niemiec. Stało się jednak odwrotnie” – zauważył Stanisław Koczot.

Podobnie stało się w przypadku nieudanych prób wydźwignięcia na wyższy poziom zacofanych regionów Niemiec i Francji. Zdaniem Kawalca, porażka wynikała właśnie z braku krajowej waluty. Należy więc przeprowadzić „kontrolowane rozwiązanie strefy euro”, poczynając od najbardziej konkurencyjnych państw, na czele z Niemcami.

Zagrożona złotówka

Obecnie na drodze do wprowadzenia euro w Polsce stoi opór większości Polaków. Według sondaży z początku roku, wejście do wspólnej strefy walutowej wspiera zaledwie nieco więcej niż co piąty nasz rodak. Wśród znaczących przeciwników jest – przynajmniej deklaratywnie – prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński. Dosyć konsekwentnie głosi on dotychczas pogląd, iż koniecznym warunkiem zmiany jest utrzymanie tempa wzrostu przez kolejną dekadę i osiągnięcie poziomu zarobków porównywalnego z państwami zachodnimi. To ostatnie w naszych realiach skolonizowanej gospodarki brzmi oczywiście jak fantazja.

Aby wprowadzić w naszym kraju walutę UE, należałoby też zmienić artykuł 227 polskiej Konstytucji, który głosi: „Centralnym bankiem państwa jest Narodowy Bank Polski. Przysługuje mu wyłączne prawo emisji pieniądza oraz ustalania i realizowania polityki pieniężnej. Narodowy Bank Polski odpowiada za wartość polskiego pieniądza”. Do zmiany ustawy zasadniczej potrzeba zaś większości 2/3 głosów w obydwu izbach parlamentu. Patrząc na radykalne poczynania ekipy Tuska od początku nowej kadencji, i to na tak wielu frontach, możemy spodziewać się wszystkiego najgorszego. Serwowanie Polakom tematów zastępczych osiągnęło zaś w ostatnich tygodniach tak duże nasilenie, iż byłoby całkowitą naiwnością sądzić, iż nie kryje się za tym coś „grubego”.

Roman Motoła

Idź do oryginalnego materiału