Zbigniew Ziobro, były minister sprawiedliwości i nieustający strażnik moralności patriotycznej, właśnie z Budapesztu – gdzie przebywa w towarzystwie swojego ideowego bliźniaka Viktora Orbána – udzielił Donaldowi Tuskowi lekcji kultury osobistej. „Przeproś Donalda Trumpa za swoje słowa, bo tego wymaga osobista kultura i tego wymaga interes Polski” – perorował na antenie Telewizji wPolsce24. I dodał z tą swoją charakterystyczną pewnością: „To takie proste powiedzieć: przepraszam”.
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż mamy do czynienia z klinicznym przypadkiem politycznego masochizmu. Ten sam Ziobro, który przez lata budował wizerunek nieugiętego suwerena, gotowego rzucić wyzwanie Brukseli, Berlinowi i całemu światu, dziś pada na kolana przed amerykańskim miliarderem, którego kiedyś sam Donald Tusk nazwał – słusznie czy nie – zagrożeniem dla zachodniego porządku.
Ale zostawmy na moment Trumpa. Najciekawsze jest to, co Ziobro mówi między wierszami. Oto były prokurator generalny, człowiek, który kontrolował cały aparat represji państwa, dziś sugeruje, iż krytyka pod wpisem ambasadora USA Toma Rose’a to efekt działania „farm trolli giertychowskich, zawsze go popierających”. I iż „nie sądzę, żeby to było bez wiedzy Tuska realizowane”. Innymi słowy: premier Polski steruje botami, które atakują amerykańskiego dyplomatę. Paranoja? Oczywiście. Ale w świecie Ziobry to już standard.
Warto przypomnieć, iż ten sam Ziobro nigdy nie przeprosił za nazywanie sędziów „kastą”, za nocne zatrzymania kobiet w ciąży, za Hekate, za respiratory-widma, za Pegasusem podsłuchiwanych przeciwników politycznych. Nigdy nie powiedział „przepraszam” matkom dzieci z niepełnosprawnościami, które wyzywał od leni. Nigdy nie zdobył się na gest pokory wobec własnych ofiar systemu, który budował z taką lubością.
Teraz nagle odkrył wartość przeprosin – ale tylko wtedy, gdy mają je składać inni, i tylko przed Donaldem Trumpem.
To nie jest już zwykła hipokryzja. To jest coś znacznie gorszego: kompletna utrata instynktu państwowego. Ziobro publicznie cieszy się z tego, iż amerykański ambasador krytykuje decyzje polskiego rządu w sprawie deregulacji Omnibus I. „Myślę, iż wypowiedź pana ambasadora jest bardzo ciekawą sugestią współpracy polsko-amerykańskiej” – mówi z entuzjazmem godnym neofity. Czyli kiedy USA krytykują Polskę rządzoną przez Tuska, to „ciekawa sugestia”. Kiedy krytykowały Polskę rządzoną przez PiS – to była „bezczelna ingerencja”.
Ziobro zdaje się nie zauważać, iż właśnie wykonuje dokładnie ten sam gest, który kiedyś tak ochoczo przypisywał „zdrajcom” i „niemieckim agentom”. Tyle iż teraz klęczy nie przed Merkel czy Macronem, tylko przed Trumpem – i robi to z taką samą gorliwością, z jaką kiedyś klęczeli przed nim jego podwładni w prokuraturze.
„Jeżeli kogoś Putin się boi, to wiem, iż boi się Stanów Zjednoczonych” – mówi Ziobro. Prawda oczywista. Ale zaraz dodaje: „W interesie Polski jest utrzymywać jak najlepsze relacje z Donaldem Trumpem, a nie drażnić go, wyzywać czy prężyć muskuły w stosunku do ambasadora amerykańskiego”.
Czyli co? Żeby Putin się bał, Polska ma się płaszczyć przed Trumpem? Że bezpieczeństwo naszego kraju zależy od tego, czy Tusk powie „przepraszam” za słowa sprzed lat? To nie jest polityka zagraniczna. To jest polityka wasalna.
Najsmutniejsze, iż Ziobro naprawdę wierzy, iż wykonuje patriotyczny obowiązek. Że jego serwilizm wobec Trumpa to wyraz troski o Polskę. Tymczasem pokazuje jedynie, jak głęboko PiS zinternalizował logikę zależnego klienta: kiedyś klęczeli przed Putinem (pakt energetyczny, Smoleńsk, Orbán), dziś przed Trumpem. Zawsze przed kimś większym, zawsze z pozycji siły słabszego.
I zawsze z tym samym moralnym oburzeniem wobec tych, którzy próbują stać prosto.

6 godzin temu





