Premier Donald Tusk ogłosił niedawno, iż podatek od samochodów spalinowych nie zostanie wprowadzony. To jasne przecięcie węzła, który przez lata wisiał nad kierowcami w Polsce. Tym samym Tusk wytknął swojemu poprzednikowi jedno z najbardziej kontrowersyjnych zobowiązań podjętych przez rząd PiS. I zrobił to w sposób, który Morawieckiego pozbawił argumentów.
„‘Podatek Morawieckiego’ od samochodów spalinowych, który miał obowiązywać już w przyszłym roku, trafił ostatecznie do kosza” – napisał na portalu X szef rządu. Krótko, celnie i zrozumiale dla wszystkich.
Sprawa ciągnęła się od czerwca 2022 roku, kiedy przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen przyjechała do Warszawy, by ogłosić zatwierdzenie Krajowego Planu Odbudowy. Bruksela jasno wskazała: Polska dostanie środki dopiero wtedy, gdy spełni określone warunki – od reformy wymiaru sprawiedliwości po wdrożenie tzw. kamieni milowych związanych z ekologią.
Jednym z nich był właśnie podatek od silników spalinowych, mający wejść w życie w 2026 roku. Rząd Morawieckiego przyjął te zobowiązania, próbując sprzedać je opinii publicznej jako konieczny kompromis. W praktyce była to jednak decyzja obciążająca miliony polskich kierowców. „Podatek ma być gotowy w drugim kwartale 2026 r., a dochody z niego mają zasilić rozwój niskoemisyjnego transportu w miastach i na terenach wiejskich” – pisała wówczas „Rzeczpospolita”.
Decyzja Tuska o wyrzuceniu podatku do kosza to nie tylko ulga dla kierowców, ale też polityczny cios wymierzony w Morawieckiego. Premier nazwał sprawę wprost: „Podatek Morawieckiego”. I trudno się z tym nie zgodzić – to właśnie gabinet byłego premiera podpisał się pod kompromisem z Brukselą, to on zgodził się na zapis, który teraz budzi tak wiele emocji.
Jak zareagował Morawiecki? Nerwowo i mało przekonująco. „Na szczęście mamy ‘podatek Tuska’. To ten płacony zleceniami państwowymi na rzecz zagranicznych firm” – napisał poseł PiS w odpowiedzi. Ale czy to naprawdę wyjaśnia, dlaczego chciał obciążyć kierowców dodatkową daniną? Oczywiście nie. Morawiecki uciekł w retorykę, próbując przykleić Tuskowi własną łatkę. Problem w tym, iż w tej grze to właśnie obecny premier miał konkret, a były premier – tylko slogan.
Nie pierwszy raz Mateusz Morawiecki zostaje złapany za rękę w momencie, gdy próbuje przerzucić odpowiedzialność na innych. To jego podpis widnieje pod KPO, to jego rząd zgodził się na „kamienie milowe”, a dziś udaje, iż nic z tym nie miał wspólnego. Donald Tusk, odrzucając podatek, nie tylko rozbroił minę pozostawioną przez poprzedników. Pokazał też, iż Morawiecki próbował grać w grę podwójnych standardów – w Brukseli mówił jedno, w kraju drugie. I w końcu został na tym przyłapany.
Czy Tusk ma rację? Trudno zaprzeczyć. Morawiecki zgodził się na rozwiązanie, które godziło w miliony Polaków, a teraz próbuje zrzucić winę na następców. To klasyczna polityczna ucieczka do przodu. Ale czy wyborcy dadzą się nabrać?
„Podatek Morawieckiego” to coś więcej niż epizod w sporze polityków. To symbol rządów, które chętnie obiecywały złote góry, a w rzeczywistości zostawiały obywateli z kolejnymi ciężarami. Tusk jedną decyzją pokazał, iż można inaczej – i iż były premier nie ma dziś ani siły, ani wiarygodności, by się obronić.
Mateusz Morawiecki, jeszcze niedawno kreujący się na lidera gospodarczego i politycznego, dziś wygląda na polityka w defensywie. Jego odpowiedzi brzmią jak automatyczne frazesy, pozbawione treści. Tusk natomiast potrafił wskazać konkret – decyzję, która realnie wpływa na życie milionów Polaków.
I właśnie dlatego ta potyczka była tak wymowna. Morawiecki, po raz kolejny, nie miał co odpowiedzieć. A to politykowi szkodzi bardziej niż najostrzejsza krytyka.