Po cichu, bez planu. Partia Kaczyńskiego na progu rozpadu

15 godzin temu
Zdjęcie: Kaczyński


W Prawie i Sprawiedliwości coraz częściej słychać ciszę, która zwykle poprzedza personalną burzę. Nie są to już fanfary ani gromkie deklaracje o „jedności obozu”. To raczej stłumione rozmowy w kuluarach, półsłówka wypowiadane po partyjnych naradach, dyskretne sygnały wysyłane do zaprzyjaźnionych mediów. Po cichu, bez formalnych decyzji, PiS szuka następcy Jarosława Kaczyńskiego. I robi to z wyraźnym lękiem, bo problem nie polega wyłącznie na nazwisku, ale na pustce, którą po sobie zostawia wieloletni lider.

Kaczyński przez dekady zbudował partię na własny obraz i podobieństwo. Centralizacja władzy, brak realnej debaty, podporządkowanie struktur lokalnych decyzjom z Nowogrodzkiej – wszystko to sprawiło, iż PiS stało się organizacją zależną od jednego człowieka. Ten model działał tak długo, jak długo działała władza. Po jej utracie okazało się, iż partia nie ma mechanizmów sukcesji, ani choćby wspólnego języka, którym mogłaby o przyszłości rozmawiać.

Oficjalnie Kaczyński wciąż „panuje nad sytuacją”. Występuje publicznie, wygłasza oceny, rozdaje polityczne role. Nieoficjalnie jednak coraz więcej polityków PiS zdaje sobie sprawę, iż era jednowładztwa dobiega końca – czy tego chcą, czy nie. Wiek, zmęczenie, kolejne wyborcze porażki oraz rosnąca presja wewnętrzna sprawiają, iż pytanie o następcę przestaje być tabu. Tyle iż to pytanie brzmi dziś bardziej jak akt desperacji niż plan.

Problem PiS polega na tym, iż Kaczyński przez lata systematycznie eliminował potencjalnych rywali. Każdy, kto mógłby urosnąć do roli samodzielnego lidera, był osłabiany, marginalizowany albo wciągany w zależności personalne. W efekcie partia pełna jest polityków lojalnych, ale pozbawionych autonomii, rozpoznawalnych, ale niewiarygodnych, ambitnych, ale niesamodzielnych. To nie są naturalni następcy – to produkty systemu, który nie przewidywał własnej kontynuacji.

W kuluarach mówi się więc o „kolektywnym przywództwie”, o „nowym otwarciu”, o potrzebie „odświeżenia wizerunku”. To język zastępczy, który ma ukryć fundamentalny kryzys. PiS nie wie, kim chce być po Kaczyńskim, bo nigdy nie pozwolił sobie na taką refleksję. Ideologia partii była zawsze ideologią prezesa: jego lęków, urazów, obsesji i wizji władzy. Bez niego ta konstrukcja zaczyna się chwiać.

Krytyczna ocena tej sytuacji musi być jednoznaczna: odpowiedzialność spada wprost na Kaczyńskiego. To on przez lata budował partię wodzowską, gardząc pluralizmem i wewnętrzną demokracją. To on traktował PiS jak narzędzie do realizacji własnej wizji, a nie jak wspólnotę polityczną zdolną do samodzielnego trwania. Dziś skutki tej polityki są widoczne jak na dłoni: partia przypomina organizm, który nagle uświadomił sobie, iż serce nie będzie biło wiecznie.

Szukając następcy po cichu, PiS przyznaje się do porażki własnego modelu. Próbuje jednocześnie zachować twarz i uniknąć otwartego konfliktu, który mógłby przyspieszyć rozpad. To jednak strategia krótkiego oddechu. Bez realnej zmiany kultury politycznej, bez odejścia od autorytarnego dziedzictwa Kaczyńskiego, każda sukcesja będzie jedynie zmianą dekoracji.

Dlatego to, co dziś dzieje się w PiS, nie jest tylko wewnętrzną rozgrywką personalną. To kryzys projektu politycznego, który zbudowano na kulcie jednego lidera. I choćby jeżeli jego sukcesor w końcu się pojawi, będzie musiał zmierzyć się z ciężarem, jaki pozostawił po sobie Jarosław Kaczyński – ciężarem znacznie większym niż sama władza.

Idź do oryginalnego materiału