W sobotnią noc, w Rejowcu na Lubelszczyźnie, ciszę przerwał huk metalu uderzającego w pień drzewa. Za kierownicą – według świadków – siedział sędzia Jakub Iwaniec, znany z pisowskiej afery hejterskiej. Człowiek, który latami opluwał innych sędziów w internecie, teraz sam wpakował się w drzewo. Dosłownie.
Świadkowie nie mieli wątpliwości: Iwaniec wysiadł z auta, chwiejnym krokiem oddalił się na swoją posesję. Policja przyjechała, zbadała – wynik: 0,96 promila alkoholu. Krew pobrano, protokoły spisano. Wszystko wyglądało na klasyczną sprawę „pijany za kółkiem”. Ale nie tym razem. Bo to nie był zwykły kierowca. To był sędzia z immunitetem – ten sam, który w Ministerstwie Sprawiedliwości pomagał rozkręcać kampanię nienawiści wobec niezależnych sędziów.
I wtedy zaczęły się cuda. Nie zatrzymano go. Nie zawieszono od razu. Policja uznała, iż „nie został przyłapany na gorącym uczynku”. Jakby drzewo miało świadczyć w sądzie.
Dopiero rano pojawili się śledczy z nakazem przeszukania – szukali telefonu. Chcieli sprawdzić, czy po kolizji dzwonił do kogoś z wpływowych kolegów. Sam Iwaniec bronił się, iż „nie prowadził samochodu, tylko był pasażerem”, a jego adwokat dorzucił, iż prokuratorzy „nie byli zainteresowani prawdziwymi okolicznościami”. Telefon jednak zabezpieczono – mimo protestów, iż to „sprzęt służbowy sędziego” i zawiera tajemnicę zawodową.
Jakub Iwaniec to postać dobrze znana opinii publicznej. Były współpracownik Ministerstwa Sprawiedliwości za czasów Ziobry, mocno powiązany z aferą hejterską, w której urzędnicy i sędziowie atakowali w sieci swoich kolegów z sądów o innych poglądach. W lutym tego roku pisowski Sąd Najwyższy odmówił uchylenia mu immunitetu w tej sprawie.
Bo PiS swoich broni do upadłego. choćby wtedy, gdy sprawa dotyczy pijaka, który mógł zabić.
źródło Onet