„Niezatapialny Rysio” – takiego pseudonimu Ryszard Czarnecki nigdy nie miał i to w ostatnim czasie jego jedyne szczęście, bo dziś wszyscy śmialiby się nie tylko z jego podróży, ale i z pseudonimu. Problemy Czarneckiego zaczęły się w momencie, gdy pierwszy raz od 20 lat nie załapał się na żadną polityczną posadę. Startował w wyborach do Parlamentu Europejskiego, jednak się nie dostał, chociaż był faworyzowany przez Jarosława Kaczyńskiego. Wyprzedziła go Marlena Maląg i dodatkowo głosy odebrał człowiek prezydenta Wojciech Kolarski.
Gdyby się Czarnecki dostał do Parlamentu Europejskiego prawdopodobnie uniknąłby odpowiedzialności za najgłośniejszą sprawę związaną z rozliczaniem tzw. „kilometrówek”. Sprawa w Polsce do dziś bulwersuje i śmieszy jednocześnie, zwłaszcza po ujawnieniu ostatnich szczegółów podróży ciągnikami siodłowymi i skuterami, ale na poziome PE dawno została prawomocnie zakończona. W takim przypadku z uchyleniem immunitetu pewnie byłyby problem, ale w drugiej sprawie, czyli zaangażowania polityka i jego żony w biznesy Collegium Humanum, sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej. W efekcie Czarnecki immunitet i tak by stracił, przynajmniej na potrzeby jednego postępowania prokuratorskiego.
Dlaczego człowiek z takimi poważnymi obciążeniami do samego końca był chroniony i co więcej promowany przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego? jeżeli wierzyć anonimowemu rozmówcy Wirtualnej Polski, to wyjaśnienie tej zagadki jest naprawdę przerażające:
Proszę mi wierzyć lub nie, ale prezes, układając listy do Parlamentu Europejskiego, nie wiedział o sprawie kilometrówek Rysia.
Wielokrotnie nieżyczliwi i życzliwi komentatorzy zwracali uwagę, iż prezes PiS żyje w bańce stworzonej przez otoczenie złożone z potakiwaczy i klakierów. Często ta teza przybierała kuriozalne i przesadzone formy, ale w tym przypadku rzeczywiście inaczej postawy Jarosław Kaczyńskiego wytłumaczyć się nie da, poza jedną możliwością – wiedział i godził się, aby taki człowiek jak Czarnecki był twarzą PiS. Alternatywnemu wariantowi przeczą jednak fakty, Kaczyński bardzo surowo traktował polityków PiS za znacznie mniejsze przewiny i jest bardzo wątpliwe, aby z pełną wiedzą i premedytacją narażał swoją ukochaną partię na tak dotkliwe straty wizerunkowe.
O tym, iż Jarosław Kaczyński dopiero w ostatnim czasie zorientował się, iż to nie żarty i nie spisek „Gazety Wyborczej, ale mentalność Ryszarda Czarneckiego zaprowadziła do prokuratury, świadczy też zawieszenie popularnego „Rysia” w prawach członka partii. Decyzja ze wszech miar słuszna, jednak zdecydowanie spóźniona i to nie jest najgorsza informacja. Analiza faktów i przypuszczeń prowadzi do przygnębiającego wniosku, a mianowicie takiego, iż prezes największej partii opozycyjnej ślepo wierzy swojemu otoczeniu i wystarczy parę magicznych zaklęć typu: „GW kłamie”, „to obce siły”, „TVN w akcji”, aby najbardziej oczywiste fakty przestały mieć jakikolwiek znaczenie.
W każdym podręczniku politologii znajduje się poradnik dla liderów, a w nim naczelna zasada: „ufaj, ale sprawdzaj”. Skoro władze największej partii opozycyjnej nie prowadzą żadnego audytu i choćby pobieżnej weryfikacji podejrzanych zachowań członków partii, to takich Ryszardów Czarneckich w szeregach i otoczeniu PiS z pewnością znajdzie się wielu. Wydaje się zatem, iż jedynym słusznym działaniem jest rzetelna weryfikacja kadr i odsianie ziarna od plew, zanim zrobi to Donald Tusk rękoma Adama Bodnara. Zrzucony balast w postaci zwieszenia „Rysia” to dobry krok, ale trzeba maszerować dalej i to bez litości, w przeciwnym razie kampania prezydencka będzie jedną wielką wokandą ze skróconymi nazwiskami polityków PiS.
Nie wierzymy nikomu, nie wierzymy w nic! Patrzymy na fakty i wyciągamy wnioski!