Prawo i Sprawiedliwość znów rozgrzewa swoje szeregi opowieściami o rychłym powrocie do władzy.
W kuluarach partii, jak donoszą media, trwa właśnie casting na nowego premiera – na wypadek, gdyby rząd Donalda Tuska nagle runął. W teorii brzmi to jak gotowość na każdą ewentualność. W praktyce – jak zajęcie zastępcze dla partii, która nie potrafi pogodzić się z tym, iż w tej chwili jest w opozycji, a jej poparcie w sondażach topnieje szybciej niż styczniowy śnieg w centrum Warszawy.
Na liście marzeń Jarosława Kaczyńskiego pojawiają się Mateusz Morawiecki, Przemysław Czarnek i Tobiasz Bocheński. Morawiecki – premier, który nie zdołał utrzymać władzy – miałby rzekomo dogadać się z Kaczyńskim w sprawie „powrotu na stołek”. Problem w tym, iż Konfederacja widzi go mniej więcej tak chętnie, jak kot widzi kąpiel, a i część samego PiS jest nim zmęczona. Czarnek? Kandydat, który może i przemawia do twardego elektoratu, ale u reszty społeczeństwa budzi raczej wrażenie, iż oto wraca najcięższy oręż w wojnie kulturowej. Bocheński? Nazwisko, które dla większości wyborców jest kompletnie anonimowe – a anonimowość nie jest szczególnie skutecznym paliwem w kampanii.
Do tego dochodzi narracja o tym, iż rząd Tuska może „zawalić się” jeszcze tej jesieni, a PiS przejmie stery „z dnia na dzień”. Czarnek zapewnia, iż czekanie dwa lata to brak odpowiedzialności, więc partia przygotowuje „Deklarację Polską” i dziesięć fundamentalnych punktów, a także wyciąga rękę do Konfederacji. Problem w tym, iż ręka ta jest dość mało atrakcyjna – bo w polityce nie liczą się deklaracje wygłaszane do kamer, tylko liczba głosów w Sejmie. A tych PiS zwyczajnie nie ma.
Owszem, można sobie wyobrazić scenariusz kryzysu rządowego. Polityka zna takie zwroty akcji. Ale wizja, w której PiS przejmuje władzę w trybie awaryjnym, jest dziś równie realistyczna jak pomysł, iż Kaczyński znów wygra w Warszawie. Rząd Tuska, niezależnie od bieżących problemów, wciąż cieszy się solidnym poparciem społecznym, a jego koalicja jest stabilniejsza, niż chcieliby to widzieć politycy PiS. Co więcej – to właśnie elektorat partii Kaczyńskiego kurczy się w tempie, które powinno budzić poważny niepokój w Nowogrodzkiej.
Cała ta gorączka „przygotowań” wygląda więc jak wewnętrzna psychoterapia – proces podtrzymywania morale w partii, która straciła władzę i szuka sensu istnienia. Mówienie o przejęciu rządu „natychmiast” to wygodny sposób, by nie odpowiadać na trudniejsze pytania: dlaczego wyborcy odwrócili się od PiS, dlaczego oferta programowa ugrzęzła w powtarzaniu starych haseł i dlaczego koalicje z potencjalnymi partnerami wyglądają dziś na czysto hipotetyczne.
Kaczyński i jego współpracownicy lubią opowiadać, iż są „gotowi na wszystko”. Jednak gotowość, która istnieje tylko w sferze narracji, nie jest realną strategią polityczną. W praktyce wygląda to tak, jakby PiS liczyło na cud: iż rząd się potknie, Konfederacja z miłością poda rękę, a wyborcy zapomną o wszystkich powodach, dla których odsunęli tę partię od władzy.
Tymczasem rzeczywistość jest prosta. PiS jest dziś w opozycji nie przez „przypadek” czy „spisek”, tylko dlatego, iż przegrało wybory, a jego poparcie dalej spada. Rząd Tuska stoi stabilnie, ma większość, ma społeczne poparcie i wbrew politycznym bajkom opozycji – nie zamierza się z hukiem rozsypać w najbliższych miesiącach.
Dlatego też całe to zamieszanie wokół „nowego premiera PiS” przypomina raczej polityczny talent show, w którym nagrodą nie jest realna władza, ale utrzymanie zainteresowania własnego aparatu partyjnego. W polityce jednak marzenia trzeba odróżniać od planów – a w tym przypadku marzenia PiS są większe niż jego obecne możliwości. I wygląda na to, iż to się gwałtownie nie zmieni.