PiS pęka od środka. Morawiecki i Sasin otwierają nowy front wojny

17 godzin temu
Zdjęcie: Morawiecki


Jeśli ktoś jeszcze zastanawiał się, czy w PiS-ie trwa wewnętrzna wojna, środowy występ Mateusza Morawieckiego w TV Republika rozwiewa wątpliwości. Były premier próbował przekonywać, iż potrzeba „zgody i jedności”, jednak jego słowa bardziej przypominały desperacką próbę łagodzenia konfliktu, którego nie da się już ukryć. A każda kolejna wypowiedź polityków tej partii wygląda dziś jak odsłona rozkładu formacji, która przez lata przedstawiała się jako monolit.

Morawiecki zaczął od apelu: „Radziłbym moim wszystkim kolegom, żeby dzisiaj się kompletnie nie zajmowali żadnymi stanowiskami.”

Brzmi szlachetnie — dopóki nie zestawi się tego z kontekstem: narastającymi frakcjami, rosnącymi ambicjami wewnątrz partii i otwartymi pretensjami, jakie płyną choćby ze strony Jacka Sasina.

Były premier ostrzegł również, iż istnieje „jeden człowiek, któremu na rękę są te spory”, a jest nim – oczywiście – Donald Tusk. To wygodne wyjaśnienie: jeżeli PiS się kłóci, to nie dlatego, iż członkowie partii walczą o wpływy, ale dlatego, iż premier z innej formacji „się cieszy”. Polityczna psychologia dziecięcego podwórka.

Najbardziej charakterystyczny element rozmowy to chyba dość osobliwa metafora Morawieckiego: „Ja zawsze swoich ludzi będę bronił. Tak samo nie pozwolę sobie oczywiście skakać po głowie… za trzecim razem strąciłaby pani tego intruza.”

Ten obraz „skakania po głowie” idealnie oddaje atmosferę panującą w PiS-ie: zamiast rzeczowego sporu — narastająca agresja, zamiast programu — personalne pojedynki. Wypowiedź Morawieckiego sugeruje, iż to on sam czuje się dziś ofiarą wewnętrznych ataków. A skoro prezes PiS od dłuższego czasu pozostaje na politycznym zapleczu, to jest oczywiste, iż partia przestała mieć jednego rozgrywającego.

PiS bez silnej centralnej władzy zaczyna przypominać coś, czego jego politycy zawsze się obawiali: partię z frakcjami. I to frakcjami, które coraz mniej dbają o pozory.

Morawiecki, chcąc nie chcąc, musiał odpowiedzieć na słowa Jacka Sasina, który ocenił, iż były premier „reprezentuje w PiS bardziej centrowy nurt”, dodając, iż „centrowy wizerunek to nie jest to, czego oczekują wyborcy prawicy.”

To publiczne zakwestionowanie ideowej tożsamości Morawieckiego — a jednocześnie otwarta deklaracja, iż PiS musi skręcić jeszcze bardziej w prawo, aby przetrwać. Innymi słowy: Sasin wystawił Morawieckiemu polityczne świadectwo, w którym zabrakło nie tylko pochwał, ale i jakiegokolwiek wsparcia.

Były premier odpowiedział w sposób nie mniej emocjonalny niż cały jego występ: „Jeśli ktoś ma jakikolwiek problem z tym, czy ja jestem wystarczająco niepodległościowy, suwerennościowy, prawicowy, niech popatrzy na mój życiorys… Ja tutaj nie mam sobie nic do zarzucenia.”

Brzmi to jak deklaracja człowieka, który musi bronić swojej pozycji nie przed przeciwnikami politycznymi, ale przed własną partią. A to najlepszy dowód, iż PiS nie tylko przestał być jednością — on zaczął się rozchodzić na kawałki.

Wystarczy wsłuchać się w ton Morawieckiego: dramatyczne odwołania do przeszłości, podkreślanie własnych zasług, skargi na „skakanie po głowie”, a jednocześnie nawoływanie do jedności. To retoryka polityka, który traci wpływy, a nie kontroluje sytuację.

Z kolei Sasin mówi z pozycji siły — nie musi owijać w bawełnę, otwarcie punktuje konkurenta i sygnalizuje, iż PiS musi szukać nowej narracji. A skoro Sassina nie powstrzymują już partyjne nici lojalności, to znaczy, iż wewnętrzne bezpieczniki przestały działać.

W efekcie PiS wygląda dziś jak partia, w której każdy walczy o swoje: Morawiecki o przetrwanie, Sasin o ideologiczne przywództwo, a prezes Kaczyński — o zachowanie kontroli nad formacją, która wymyka mu się z rąk.

Kiedy liderzy zaczynają publicznie kwestionować swoje kompetencje, a wiceprezesi odpowiadają im wybuchami dumy i pretensji — to nie jest normalne tarcie polityczne. To przedświt rozpadu.

Idź do oryginalnego materiału