Prawo i Sprawiedliwość coraz mniej przypomina partię polityczną, a coraz bardziej zamknięty dwór, w którym realna gra toczy się nie o program, państwo czy obywateli, ale o dostęp do ucha Jarosława Kaczyńskiego. Reszta – w tym publiczne pieniądze, instytucje i odpowiedzialność za kraj – stanowi jedynie dekorację, przy której można się bawić, przeciągać liny i urządzać frakcyjne zawody. Ostatnie spotkanie władz PiS dobitnie to pokazuje.
W piątek 12 grudnia na Nowogrodzkiej miało dojść do wielkiego pojednania. Tak przynajmniej wynika z relacji mediów. „Plan był taki, żeby (…) doprowadzić do pokoju w partii” – pisze Wirtualna Polska. Jarosław Kaczyński miał przekazać zwaśnionym frakcjom jasny komunikat: koniec sporów, czas na jedność i marsz po władzę. Symbolicznym zwieńczeniem tego aktu miało być wspólne zdjęcie najważniejszych polityków PiS. Fotografia jako dowód zgody, plaster na pęknięcia i sygnał dla elektoratu: wszystko pod kontrolą.
Problem w tym, iż PiS już dawno przestał przejmować się sygnałami wysyłanymi do obywateli. Liczy się wyłącznie to, kto stoi bliżej prezesa, kto zostanie dostrzeżony i kto będzie mógł szeptać do adekwatnego ucha. Wspólne zdjęcie nie powstało, bo Mateusz Morawiecki na spotkanie nie przyjechał. Były premier był na Podkarpaciu, gdzie – jak podkreślają media – „od kilku tygodni miał zaplanowane spotkanie z wyborcami i działaczami PiS”, organizowane przez Daniela Obajtka.
Ten gest mówi więcej niż setki analiz. W sytuacji, gdy partia pogrążona jest w wewnętrznym chaosie, jeden z jej liderów demonstracyjnie ignoruje wezwanie prezesa. Jak ujawnia „Newsweek”, „prawie całe kierownictwo partii było przeciw Morawieckiemu”. Padają mocne słowa: „To jest przewrót kopernikański. Morawiecki zignorował wezwanie prezesa”. choćby jego obrońcy – Piotr Gliński i Ryszard Terlecki – mieli być „odosobnieni”, a ich argumenty brzmiały szczególnie słabo, bo bronili kogoś, „którego choćby nie było”.
Ten obraz jest symboliczny. PiS, który przez lata mówił o „państwie z kartonu” i „odpowiedzialności”, sam coraz bardziej przypomina grupę dzieci bawiących się w piaskownicy za publiczne pieniądze. Jedni budują zamki z ambicji, inni kopią dołki pod rywali, a jeszcze inni wynoszą zabawki na bok, gdy nie idzie po ich myśli. Nikt nie pilnuje wspólnej przestrzeni, bo nie ona jest stawką gry.
Frakcje – Morawieckiego oraz obozu skupionego wokół Tobiasza Bocheńskiego, Przemysława Czarnka, Jacka Sasina i Patryka Jakiego – nie różnią się wizją Polski. Różnią się jedynie tym, kto ma większe szanse na odzyskanie wpływów. Program? Drugorzędny. Wyborcy? Milczące tło. Państwo? Narzędzie, z którego korzysta się, gdy akurat jest pod ręką.
Rzecznik PiS Rafał Bochenek próbuje tonować nastroje, informując, iż „dyskutowano m.in. o kwestiach wewnętrznych” i iż „nie zapadły żadne decyzje personalne”. Zapowiada też, iż prezes „będzie chciał niedługo ostatecznie zakończyć dyskusję”. Tyle iż w PiS wszystko już było „ostateczne”: reformy, rekonstrukcje, rozliczenia i porządki. Nic z tego nie wynikało poza kolejnymi odsłonami tej samej walki.
Najbardziej uderzające jest jednak to, iż w całym tym spektaklu nie ma miejsca na refleksję o odpowiedzialności za lata rządów i miliardy złotych wydanych bez kontroli. Dla liderów PiS liczy się tylko to, kto stanie bliżej Kaczyńskiego na następnym zdjęciu – jeżeli w ogóle do niego dojdzie. Reszta kraju może co najwyżej patrzeć, jak polityczna zabawa trwa dalej, finansowana z kieszeni podatników i kompletnie oderwana od realnych problemów państwa.

16 godzin temu











