Sondaże od dłuższego czasu pokazują jedno: jeżeli siły prawicowe chcą naprawdę odsunąć liberalną lewicę od władzy, jedynym realnym scenariuszem jest koalicja Prawa
i Sprawiedliwości z Konfederacją. Innej drogi na dziś po prostu nie ma. Problem w tym, iż dogadywanie się obu formacji idzie opornie — z obu stron widać ostrożność, dystans, a miejscami wręcz otwartą wrogość. Trudno się dziwić, bo przeszkód nie brakuje: różnice programowe, ambicje liderów, polityczne zaszłości, niechęć elektoratów i nierozliczony rachunek krzywd.
Po zwycięstwie Karola Nawrockiego w wyborach prezydenckich na czele państwa stanął polityk zapowiadający blokowanie ustaw realizujących antykatolicką i antynarodową agendę rewolucji kulturowej. Dla wielu katolików był to długo wyczekiwany sygnał oporu — w końcu ktoś z prezydenckim wetem gotów stanąć w obronie tego, co święte i narodowe. Ale reakcja Donalda Tuska była szybka i bezceremonialna: zapowiedział, iż jego rząd znajdzie sposoby na obchodzenie weta sprawdzonymi już wcześniej metodami — ministerialnymi wytycznymi i rozporządzeniami niewymagającymi podpisu głowy państwa. Nie trzeba długo szukać przykładów. W sprawach aborcyjnych Tusk wysłał sygnał wprost do środowiska medycznego: przerywanie ciąży na podstawie pojedynczych i wątpliwych opinii psychiatrycznych? Spokojnie, nic wam nie grozi. Praktyka faktów dokonanych. To pokazuje jasno, iż choćby najbardziej zdecydowany prezydent nie jest w stanie w pojedynkę zatrzymać rewolucyjnego marszu. Potrzebna jest pełna zmiana rządu.
Tylko jak ją przeprowadzić? Samodzielny powrót PiS do władzy wydaje się dziś nierealny. Byłoby to możliwe jedynie przy powrocie do poziomu poparcia przekraczającego 40% — czyli realiów sprzed pięciu lat. A kilka wskazuje na to, by taki powrót był możliwy. Równie mało prawdopodobny wydaje się scenariusz odwrotny: iż Konfederacja przerośnie PiS. choćby w okresach swoich największych wzrostów sondażowych, jej poparcie było o połowę niższe niż to, które wciąż utrzymuje formacja Jarosława Kaczyńskiego. W obliczu tej sytuacji obie formacje rozdzieliły się na „ugodowców”, patrzących na perspektywę koalicji z ostrożnym optymizmem,
i „jastrzębi”, zdecydowanych storpedować każdy zalążek współpracy.
UGODOWCY
Ugodowcy wychodzą z założenia, iż kooperacja jest nie tyle przyjemna i pożądana, co nieunikniona. Brak porozumienia oznacza bowiem jedno: kolejne kadencje Donalda Tuska i dalsze utrwalanie jego rządów. Skoro samodzielna większość żadnej ze stron nie wydaje się dziś możliwa, trzeba przełamać wzajemną nieufność i skupić się na tym, co łączy, sprawy dzielące złożyć zaś na karb naturalnej rywalizacji politycznej, o którą dorośli nie powinni się obrażać.
W Konfederacji takie myślenie wzmacnia realizm części liderów. Partia, która ogranicza się do roli opozycyjnego recenzenta, ale nigdy nie sięga po twardą władzę — choćby w sojuszu — w końcu traci impet i poparcie. Historia parlamentarnej Polski zdaje się to potwierdzać. Warto również przypomnieć, iż już u zarania istnienia Konfederacji pojawiała się koncepcja wejścia tego ugrupowania w rolę „lodołamacza PiS-u” — czyli silnego, prawicowego koalicjanta, który miałby powstrzymać dryf Zjednoczonej Prawicy ku centrum i wymuszać bardziej radykalne reformy, choćby metodą politycznego szantażu.
Patrząc na medialnie widoczne sygnały — które, rzecz jasna, mogą być elementem gry pozorów lub klasyczną rozgrywką „dobrego i złego policjanta” — po stronie ugodowej w PiS znaleźć można m.in. Przemysława Czarnka, Janusza Kowalskiego czy Dariusza Mateckiego.
W Konfederacji zaś koncyliacyjne gesty wobec obozu Zjednoczonej Prawicy wykonywali Krzysztof Bosak i Przemysław Wipler. Jednak choćby w tych przypadkach otwarte deklaracje współpracy są rzadkością. Nic dziwnego — walka o wyborcę trwa, a każda taka zapowiedź mogłaby kosztować politycznie, zwłaszcza w obliczu silnych frakcji „jastrzębi” po obu stronach. Liderzy ugrupowań dobrze to rozumieją. Jarosław Kaczyński już przed laty odciął się od możliwości współpracy hasłem „z Braunem i Korwinem na pewno nie”. Dziś to zastrzeżenie straciło na aktualności, a bezwarunkowy proukraiński kurs PiS (z wyłączeniem prezydenta Dudy) uległ lekkiej korekcie — na tyle, by nie być już głównym punktem zapalnym w relacjach z Konfederacją. Równocześnie pojawiają się głosy, iż „Naczelnik” wciąż marzy o powrocie do gry solo, licząc, iż postanowi jeszcze raz zagrać o pełną stawkę. Ale i to może być element świadomego przecieku. Z kolei Sławomir Mentzen gra zupełnie inną partię. Robi wszystko, by zbudować swoją pozycję jako równorzędny partner, a nie petent. Krytykuje PiS ostentacyjnie, bez kompleksów. To oczywiście może zaostrzać emocje w elektoracie partii Kaczyńskiego, co nie jest bez znaczenia — zwłaszcza gdy ostrze krytyki uderzało w Karola Nawrockiego, i to w newralgicznym momencie kampanii prezydenckiej. Z punktu widzenia przyszłych negocjacji ma to jednak pewien atut: zmniejsza ryzyko bycia „przystawką” i wzmacnia kartę przetargową. Warto jednak wspomnieć jeden „szczegół”: w drugiej turze wyborów prezydenckich Mentzen, mimo wcześniejszych ataków, wezwał swój elektorat do udziału w głosowaniu. Ten pojednawczy gest — wykonany dokładnie wtedy, gdy ważyły się losy państwa — sugeruje, iż drzwi do rozmów nie są całkiem zamknięte. Wręcz przeciwnie — być może ostentacyjne dystansowanie się od PiS to jedynie element strategii, mającej poprawić warunki przyszłej koalicji.
Wniosek? Gra na gesty trwa w najlepsze. Nie przesądzono jeszcze niczego — ani samej koalicji, ani jej braku, ani tym bardziej jej kształtu. Jedno jest jednak pewne: bez odbudowy elementarnego zaufania między politykami i elektoratami obu partii, żaden scenariusz sojuszu na prawicy nie ma szans się ziścić. A o to będzie trudno. „Jastrzębie” nie odpuszczają, regularnie przypominając wzajemne urazy, zdrady i różnice ideologiczne. W ich oczach wspólny rząd to nie szansa, ale ryzyko — dla Polski, dla idei, dla własnej tożsamości.
JASTRZĘBIE
Środowiska PiS-u i Konfederacji wypracowały odrębne „bańki informacyjne”, a choćby polityczne subkultury. Pomimo deklaratywnej przynależności do obozu prawicy, nie przenikają się one ze sobą zbyt często. W połączeniu ze wzajemnym demonizowaniem się, utrudnia to zrozumienie punktu widzenia potencjalnego politycznego partnera. Warto zatem przyjrzeć się obu perspektywom i zastanowić, jakie warunki musiałyby zostać spełnione, by napięcia między partiami udało się choć częściowo złagodzić — na tyle, by scenariusz koalicyjny przestał być uznawany za polityczną fantastykę.
Jedną z głównych przeszkód pozostaje wzajemna nieufność i podejrzliwość. Pisowscy „jastrzębie” uważają, iż znaczna część obecnej Konfederacji wywodzi się ze środowisk związanych z Romanem Giertychem — politykiem, który w ich oczach pozostaje nie tylko zdrajcą idei narodowej, ale wręcz śmiertelnym wrogiem, współodpowiedzialnym za aresztowania, a może i śmierć osób ważnych dla środowiska. Stąd też utrzymujące się podejrzenie, iż Konfederacja to w rzeczywistości „ukryta opcja Tuska”.
Potwierdzenia tej tezy szuka się m.in. w dawnym spotkaniu Sławomira Mentzena z Marianem Banasiem — wydarzeniu odczytanym przez część obozu PiS jako akt otwartego wypowiedzenia wojny. Dodatkowo, niektóre wypowiedzi Jacka Wilka (wielu zwolenników PiS nie wie, iż nie jest już członkiem Konfederacji) czy Stanisława Tyszki, a także głosy libertariańskiego skrzydła sugerujące bliskość Konfederacji wobec Koalicji Obywatelskiej, tylko pogłębiają podejrzliwość. Próby przypomnienia, iż Giertych jest dziś jednym z najbardziej zajadłych krytyków Konfederacji, a głosy pro-KO w jej szeregach stanowią margines — bywają odbierane jako przejaw naiwności lub braku rozeznania.
Z drugiej strony, konfederaccy „jastrzębie” widzą w PiS-ie formację zdradzającą ideały prawicy — partię, która uległa Unii Europejskiej, realizując po cichu agendę federalizacji i rezygnując z suwerenności. W tej narracji pomijane są jednak istotne fakty, jak np. długotrwały spór PiS-u z instytucjami unijnymi, w tym wykorzystanie instrumentów finansowych jako środka nacisku czy jawne poparcie Brukseli dla ówczesnej opozycji (a także ciche dla groteskowego „puczu” sejmowego z 2017 roku). Nie bierze się też pod uwagę konieczności liczenia się z szeroką bazą elektoratu, z natury rzeczy bardziej euroentuzjastycznego niż niszowa, twarda prawica. Źródłem nieufności jest w dużej mierze selektywny przekaz medialny obu ugrupowań, adresowany do własnych wyborców — co w realiach demokratycznej rywalizacji nie powinno dziwić.
Przy bliższym przyjrzeniu się widać jednak, iż podejrzliwość w wielu miejscach nie jest uzasadniona. Polityczna biografia takich postaci jak Krzysztof Bosak nie determinuje przecież ich obecnych wyborów — gdyby stosować takie kryterium konsekwentnie, należałoby dziś podejrzewać Jarosława Kaczyńskiego o lojalność wobec Lecha Wałęsy, którego wspierał na początku lat dziewięćdziesiątych. Polityka to przestrzeń dynamicznych zmian, w której sojusze są zawierane i zrywane, a młodsze pokolenie liderów często dopiero buduje swoją tożsamość. Z drugiej strony: nie można też ignorować inicjatyw PiS-u w zakresie budowy konserwatywnych sojuszy w Europie — zwanych niekiedy żartobliwie „prawicowymi międzynarodówkami” — podejmowanych wspólnie z politykami dążącymi do zahamowania federalizacji UE i powrotu do idei Europy narodów.
Podglebiem wzajemnej nieufności obu partii nie jest często racjonalna analiza, a polityczne emocje. Pamięć o ostrych atakach, jakie obie partie kierowały wobec siebie w przeszłości dla wielu pozostaje żywa. Każda z nich ma tu swoją wersję wydarzeń: konfederaci szczególnie pamiętają ignorowanie przez TVP zarządzaną przez Jacka Kurskiego, natomiast „jastrzębie” z PiS nie zapomnieli prób przejęcia niektórych lokalnych klubów „Gazety Polskiej” przez działaczy Konfederacji. Kłótnie o to, „kto zaczął”, mają dziś wymiar nieco dziecinny, bo logika systemu partyjnego i demokratycznej rywalizacji nieuchronnie generuje napięcia i konflikty – gdyby choćby wspomnianie niesnaski nie miały miejsca, nieuchronnie pojawiłyby się inne.
Warto też przypomnieć najbardziej jaskrawe przykłady konfrontacji obu partii: z jednej strony oskarżenia o prorosyjską agenturalność, formułowane wobec Konfederacji przez część polityków PiS i sprzyjające im media; z drugiej — akcję „Norymberga 2.0”, sugerującą konieczność postawienia liderów PiS przed trybunałem, niczym zbrodniarzy wojennych. Uparte podkreślanie własnych krzywd i zapominanie o własnych ciosach musi prowadzić do pogłębiania podziału — który jednak, nieco po cichu, próbują łagodzić „ugodowcy”. najważniejsze jest tu jednak zrozumienie, iż wzajemna agresja nie wynika z prostego podziału na „dobrych” i „złych”, ale z logiki walki o podobnego wyborcę.
Jedną z najpoważniejszych osi sporu pozostaje jednak kwestia gospodarcza. Prospołeczny PiS zderza się tu z wolnorynkową Nową Nadzieją, co rodzi obiektywną trudność. Przejście PiS-u na pozycje liberalne oznaczałoby ryzyko utraty znacznej części socjalnego elektoratu, który stanowi fundament ich poparcia. Obraz ten warto jednak zniuansować. Po pierwsze — nie dla wszystkich konfederatów sprawy gospodarcze mają większe znaczenie niż kwestie cywilizacyjne, takie jak ochrona życia, tożsamość narodowa, rola religii czy opór wobec ruchu LGBT. W tych obszarach skrzydła obu partii bywają sobie bliższe niż się wydaje. Po drugie — również w PiS istnieją środowiska o bardziej liberalnym spojrzeniu na gospodarkę. Przykładem może być Tobiasz Bocheński, a także Przemysław Czarnek, którego niektóre poglądy gospodarcze mogłyby zyskać aprobatę Sławomira Mentzena czy choćby Janusza Korwin-Mikkego. Po trzecie — Ruch Narodowy, stanowiący jedno ze skrzydeł Konfederacji, nie traktuje państwa jako „zła koniecznego”, a w niektórych kwestiach — jak ochrona kultury narodowej przed globalistyczną homogenizacją czy wielkie inwestycje— mógłby znaleźć wspólny język z PiS-em. Także na tym polu — mimo zasadniczych różnic — istnieje przestrzeń do poważnej rozmowy.
CO NAS CZEKA?
Zakładając, iż rząd Donalda Tuska dotrwa do końca kadencji, można spodziewać się ponad dwóch lat trudnego, stopniowego docierania się obu obozów, przy równoczesnym maskowaniu prób budowy fundamentów przyszłego sojuszu – prób, które natychmiast zostałyby wykorzystane przez liberalną lewicę jako oręż polityczny (co zresztą już dziś czyni np. Adrian Zandberg). Wynik tego procesu pozostaje nieprzesądzony, ale jedno wydaje się pewne: każde porozumienie i każdy gest powściągliwości w jątrzeniu między wyborcami obu partii zbliża perspektywę koalicji. Koalicji, która jawi się jako prawdziwy koszmar liberalnej lewicy – co dla niejednego sceptyka może stanowić wystarczający powód, by jeszcze raz przemyśleć jej sensowność.
Ludwik Pęzioł