„Pestycydów jest tyle, iż jabłko każą myć 1,5 minuty.” To szaleństwo

1 rok temu

– Przeczytałam, iż jabłko, które kupujemy w sklepie trzeba myć średnio… 1,5 minuty, żeby się nadawało do spożycia. To jest przerażające, jak nas trują. Coś, co w Polsce przez lata było symbolem zdrowego jedzenia i w ogóle symbolem Polski, trzeba myć przez 1,5 minuty, żeby dało się to zjeść. I to nie dlatego, iż tam jest kurz lub jakiś brud. Dlatego, iż tam są substancje konserwujące. Kiedy mnie zdarzy się kupić takie jabłka, to moczę je w misce przez kilka minut, żeby to wszystko się pouwalniało. W ogóle mam już problem z jedzeniem, bo za dużo o nim wiem – mówi prof. Paulina Kramarz z Uniwersytetu Jagiellońskiego zapytana o pestycydy w żywności.

To jak dziś wytwarzamy żywność jest prawdziwym szaleństwem. I to niezależnie od perspektywy, z której na to popatrzymy. Jest to szaleństwo zdrowotne, bo produkcja jest oparta o ogromną ilość chemii rolnej i lekarstw – w tym antybiotyków. Jest to szaleństwo, kiedy chodzi o bezpieczeństwo żywnościowe, bo wielkie monokultury oraz fermy przemysłowe są niestabilne i wrażliwe na liczne zagrożenia. Jest to szaleństwo, gdy spojrzeć na środowisko naturalne. Coś co mogłoby wspierać naturalne ekosystemy, jest ich wielkim zabójcą, który przy okazji niszczy ziemię, lasy i owady, od których wszyscy zależymy. Ale jest to też szaleństwo ekonomiczne, bo wszystko jest ułożone tak, iż zwyczajni rolnicy z trudem utrzymują się ponad powierzchnią , a śmietankę z ich ciężkiej pracy spijają największe i najbogatsze korporacje rolne świata. Urządziliśmy sobie to w taki sposób, iż jednocześnie trujemy siebie, świat i społeczeństwo.

– Żeby jedzenie było dobre, musimy dbać o przyrodę – mówi prof. Paulina Kramarz w książce „Odwołać katastrofę”.

Pestycydy w żywności

Żeby zrozumieć, co stało się i przez cały czas dzieje z naszym jedzeniem, trzeba na chwilę zapomnieć o wyobrażeniu, które większość z nas pielęgnuje. Takim, iż żywność, która trafia na nasze stoły jest wytwarzana przez małych i średnich rolników, którzy pracują w zgodzie z prawami natury. Mają kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt hektarów pól i pastwisk, na których hodują szczęśliwe kurki, świnki, krówki i kózki. Tak jeszcze czasami bywa, ale jest to już bardziej wyjątek niż reguła. Produkcja żywności to dziś wielki biznes i wart wiele miliardów rynek, który został zdominowany przez potężne korporacje.

Rządzą nim prawa kapitalizmu i to kapitalizmu w jego najbardziej brutalnym, globalnym wydaniu. To dlatego każdego roku na świecie sprzedaje się, na giełdach finansowych i w postaci instrumentów finansowych, wielokrotnie więcej pszenicy niż produkują jej wszystkie gospodarstwa rolne na planecie. – Teraz na Giełdzie w Chicago negocjuje się co roku ilość pszenicy równą pięćdziesięciokrotnej światowej produkcji. (…) Inaczej to ujmując: spekulowanie pszenicą daje obroty pieniężne pięćdziesiąt razy większe, niż wynosi wartość produkcji tego zboża – pisał Martín Caparrós w alarmującym „Głodzie”.

To uzmysławia, o jak wielkie pieniądze chodzi. I samo w sobie może nie miałoby wielkiego wpływu na ilość szkodliwych środków, które są w naszym jedzeniu. Ale wśród największych graczy zarabiających na tym wielkim strumieniu pieniędzy – obok producentów żywności i spekulantów – są także spółki biochemiczne. A te zarabiają przede wszystkim na sprzedawaniu chemii rolnej. W interesie takich firm jest oczywiście to, by na świecie używano jej jak najwięcej. A ponieważ pieniędzy mają bardzo dużo, to są w stanie skutecznie dbać o marketing, lobbing oraz budowanie gospodarki, która gwarantuje im zyski.

Jak się buduje taką gospodarkę? Bardzo prosto. Trzeba – tak jak robi to narkotykowy diler – uzależnić od siebie klientów. Dać pierwszą „działkę” i czekać aż przyjdą po kolejne. I dokładnie to wydarzyło się na świecie. – Wykładam syntetyczny nawóz, którzy przy zbyt intensywnym użytkowaniu osłabia glebę i rośliny. Co dzieje się dalej? Mam ogromne problemy z robakami i chwastami. I znowu środki grzybobójcze, chwastobójcze i owadobójcze. Im częściej, tym gorszy stan gleby i większe obciążenie – tłumaczył główny bohater serialu „Rolnictwo na nowo” (Farm Rebellion) Benedikt Bösel.

A im gorszy stan gleby i jej większe obciążenie, tym więcej trzeba kupować środków ochrony. Wykorzystanie pierwszego produktu zmusza do wykorzystania kolejnych. Jest to więc prawdziwy raj dla sprzedawcy pestycydów. I koszmar konsumenta, bo jabłko – tak się przynajmniej zaleca – trzeba później myć przez 1,5 minuty, by nadawało się do jedzenia. Do tego to zaklęte koło nigdy się nie kończy, bo im więcej wykorzystuje się chemii rolnej, tym słabszy staje się naturalny ekosystem takiego gospodarstwa. Z roku na rok jest więc gorzej. A kiedy znikają z niego owady, stawonogi i organizmy zamieszkujące gleby, uprawy nie mogą się już bronić same, więc producent jest skazany na ogromną ilość środków ochrony.

Problem jest powszechny, bo dzisiejsze rolnictwo jest zdominowane przez wielkoobszarowe monokultury, które są bardzo niestabilne i nie potrafią same bronić się przed chwastami i szkodnikami. Muszą być przed nimi chronione z pomocą środków chemicznych. – Używa się więc ogromnych ilości insektycydów, czyli pestycydów zabijających owady. Aby usunąć gatunki roślin zwane chwastami, stosuje się z kolei herbicydy – pestycydy zabijające rośliny. Wykorzystuje się też na przykład fungicydy przeciwko grzybom, rodentycydy przeciwko gryzoniom, nematocydy przeciwko nicieniom, a w hodowlach zwierząt – antybiotyki. Jest to cała gama toksycznych substancji. Efektem takich zabiegów, ze stosowaniem nawozów sztucznych włącznie, jest dramatyczne wyjaławianie gleby – opowiada prof. Paulina Kramarz w książce „Odwołać katastrofę”. To samonapędzający mechanizm, który jednocześnie nam szkodzi i uzależnia od siebie.

Później okazuje się, iż czego nie kupimy, to się trujemy. – Kiedy zrobisz badania poziomu glifosatu w niektórych rodzajach żywności – mówił mi Jakub Jędrak, gdy rozmawiałem z nim pisząc tę samą książkę – to wychodzi, iż te normy bardzo często zostały wielokrotnie przekroczone. Przekonali się o tym choćby aktywiści, pomysłodawcy projektu Food Rentgen. Badali oni między innymi różne kasze i płatki śniadaniowe. Ze sklepowych półek wzięli opakowania jedzenia od różnych producentów i zlecili badania Instytutowi Ogrodnictwa w Skierniewicach. Cztery z dziesięciu badanych kasz nie zawierały glifosatu. W dwóch pozostałych glifosat był, ale w ilościach nieprzekraczających normy. Ale w czterech opakowaniach norma została przekroczona od trzech do siedmiu razy. A kasza to jeden z podstawowych produktów spożywczych. Normy zawartości pestycydu zostały przekroczone kilka razy.

I jest to tylko część problemu.

Szaleństwo zdrowotne

Szaleństwem są nie tylko ogromne ilości chemii rolnej, które wykorzystuje się w uprawie roślin. Są nim także, może choćby bardziej, ilości antybiotyków i innych leków, które zużywa się w hodowli zwierząt. Ta jest bowiem coraz bardziej oparta na fermach przemysłowych. A te z kolei opierają się na cierpieniu hodowanych zwierząt i – co zresztą ma związek z cierpieniem świń, krów i kurczaków – antybiotykach.

Z antybiotykami mamy ten problem, iż używa się ich najwięcej nie do leczenia ludzi, tylko do hodowli zwierząt. To kolejny przykład czegoś wymyślonego, by służyć ludzkości, ale wykorzystywanego w sposób, który jej szkodzi – opowiada prof. Paulina Kramarz. – Antybiotyki wykorzystuje się do produkcji żywności między innymi dlatego, iż zwierzęta hoduje się w systemie ferm przemysłowych. Żeby możliwie gwałtownie wytworzyć jak najwięcej mięsa, bardzo często chowa się tylko jedną „wystandaryzowaną” rasę. Na przykład w Polsce coraz częściej hoduje się świnie, które jako prosiaki importuje się z Danii przodującej w hodowli tych zwierząt. (…) A jednocześnie chowa się je w dużym zagęszczeniu. Po doświadczeniach pandemii koronawirusa chyba każdy zdaje już sobie sprawę, iż to przepis na epidemie, do których zresztą często dochodzi – opowiada i podkreśla, iż chorobom zwierząt sprzyjają także warunki, w których są hodowane – brak przestrzeni, światła, spędzanie całego życia w budynku. – Trudno się dziwić świni, iż jest zestresowana, kiedy trzyma się ją w klatce, w której ona prawie się nie mieści. Przez taki stres zwierzęta mają mniejszą odporność, więc wśród nich łatwiej rozprzestrzeniają się choroby – tłumaczy.

A im większe ryzyko chorób, tym więcej… antybiotyków.

Te są więc na przykład w mięsie zwierząt z ferm. Ale przecież nie tylko, bo – opowiada prof. Paulina Kramarz – antybiotyków używa się w bardzo dużych ilościach. Do organizmu nie wchłania się cała dawka, więc trafiają one do odchodów i moczu, a z nimi do środowiska.

Szalone ryzyko

Kiedy już do niego trafią, to stwarzają doskonałe warunki dla rozwoju lekoodpornych bakterii. – Dzieje się tak dlatego, iż te mikroorganizmy mają bardzo krótki cykl życiowy, więc bardzo gwałtownie ewoluują, przystosowują się do nowego środowiska, w tym również do… antybiotyków. Co więcej, gdy już nabędą taką odporność, tworzą mechanizmy przekazywania jej między osobnikami. Dlatego przybywa chorób niereagujących na antybiotyki. Pojawiła się kiła, której one nie zwalczą. Przyjemna choroba. Są też lekoodporna gruźlica i lekooporne gronkowce – opowiada prof. Paulina Kramarz o zagrożeniu.

To pokazuje, iż taki sposób hodowli zwierząt jest szaleństwem także z punku widzenia bezpieczeństwa. Stwarzając tak dobre warunki dla ewolucji i rozwoju mikrobów igramy z epidemiami. Tak bardzo, iż trzeba pytać raczej nie o to, „czy” do nich dojdzie, ale o to „kiedy” do nich dojdzie. I jak bardzo będą groźne. Tym bardziej, iż ryzyko ciągle rośnie, bo hodowla zwierząt jest coraz bardziej przemysłowa. Na świecie, na przykład w Chinach, powstają już fermy, w których hoduje się setki tysięcy, a choćby ponad milion świń. I choć zagrożenie epidemiologiczne jest tutaj najważniejsze, to nie jest jedynym ryzykiem. Duże skupienie zwierząt w jednym miejscu powoduje, iż jak cokolwiek pójdzie nie tak, to mogą zginąć wszystkie.

Tak było choćby na Ukrainie, gdzie doszło do sytuacji, w której Rosjanie zniszczyli źródło prądu jednej, wielkiej przemysłowej fermy. Jednocześnie brakło paliwa do awaryjnych generatorów i skutkiem było to, iż cztery miliony kur padły z głodu i pragnienia. Bez prądu nie było ich bowiem, jak karmić i poić.

Gdzie i jak robić zakupy? Co jemy i jak można to zmienić? Pestycydy w żywności? Słuchaj podcastu z prof. Pauliną Kramarz:

https://youtu.be/Ad5_g8IwPLc

Szaleństwo środowiskowe

Gdy naukowcy sporządzili ranking powodów, które prowadzą do tego, iż żyjemy w czasach kolejnego wielkiego wymierania gatunków, rolnictwo umieścili na… drugim miejscu. – Wytwarzamy żywność, a jednocześnie niszczymy życie wokół nas. W glebie jest coraz mniej bakterii, bo zabijamy je antybiotykami. Podczas produkcji pożywienia emitujemy ogromne ilości gazów cieplarnianych, które przyspieszają zmiany klimatu. Do środowiska trafia bardzo dużo azotu i fosforu – tłumaczył prof. Piotr Skubała z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, gdy zapytałem go, skąd tak wysoka pozycja rolnictwa.

A powody można mnożyć. Rzeczywiście jest tak, iż nawozy sztuczne niszczą glebę, rzeki i morza. Ale jest też tak, iż zwierzęta na fermach przemysłowych są karmione paszami, które sprowadza się z drugiego końca świata, karczując pod ich uprawę między innymi dziewicze lasy Amazonii. Absurd? Z pewnością. Jednak tak jest taniej, a w tym wszystkim chodzi głównie o to, żeby zarobić jak najwięcej jak najmniejszym kosztem. Do tego nafaszerowane chemią i antybiotykami odchody nie nawożą – tak jak rolnicy robili to w przeszłości – pól, tylko prowadzą do skażenia środowiska obok przemysłowych ferm.

Przywrócić normalność

Szaleństwem jest tu nie tylko skala zniszczenia środowiska, ale także to, iż wiemy, jak robić to inaczej, ale nie trwamy w systemie, który – zdaniem ludzi takich jak prof. Paulina Kramarz – musi się załamać. Doskonale wiemy, bo uczyliśmy się tego przez tysiące lat, jak wytwarzać żywność w sposób, który wspiera środowisko, zamiast je niszczyć. Jeszcze niedawno było to czymś normalnym i oczywistym, a dziś zyskuje brzmiące naukowo nazwy, od których laika boli głowa (takie jak rolnictwo regeneratywne lub organic) i jest etykietowane jako droga ekologiczna moda dla tych mieszczuchów, których na to stać.

W pewnym sensie słusznie, bo rzeczywiście świat urządziliśmy sobie tak, iż na dobre jedzenie stać niewielu. A większość musi się zadowolić tanią, ale nafaszerowaną pestycydami i antybiotykami oraz niesmaczną żywnością z sieciowych supermarketów. Tak jest, ale czy tak być musi? Niekoniecznie. Wszystko to można wymyślić na nowo, a pieniędzy też nie powinno zabraknąć. Wydajemy miliardy na dopłaty do różnych rzeczy, które ktoś uznaje za ważne: od wydobycia węgla po elektryczne samochody.

Nie miałbym nic przeciwko temu, by część z tych pieniędzy trafiła do ludzi, dzięki którym moglibyśmy w Polsce zbierać i tanio kupować jabłka, których nie trzeba myć przez 1,5 minuty, żeby dało się je zjeść.

A zyski z tego zostawałyby w kraju, a nie płynęły do korporacji, które już i tak są bardzo bogate.

  • Obszerną rozmowę o żywności, w której prof. Paulina Kramarz opowiada jak jest, czy pestycydy w żywności to problem i co można z tym zrobić, także w Polsce, znajdziecie w książce „Odwołać katastrofę”.

Fot. Shutterstock/Pavel Sneznyj.

Idź do oryginalnego materiału